8

11 4 0
                                    

  Lily Evans zastukała w ogromne, drewniane drzwi chatki Hagrida. Zerknąłem na nią kątem oka, poprawiając okulary; deszcz przykleił jej rude włosy do zaróżowionych policzków, co stanowiło widok co najmniej uroczy. Dziewczyna trzęsła się z zimna, mimo że otulona była moją peleryną.
- Och James - westchnęła, a ja drgnąłem na dźwięk jej głosu. - Mam nadzieję, że nie nie wyszedł akurat teraz, żeby nakarmić testrale albo te przeklęte sklątki tylnowybuchowe...
Dopiero wtedy ze środka domu dobiegły nas odgłosy krzątaniny, a po krótkiej chwili drzwi otworzyły się przed nami z hukiem.
- Lily, James! - zawołał Hagrid z progu, zapraszając nas do środka gestem ręki. Weszliśmy szybko, chcąc jak najszybciej schronić się przed deszczem i chłodem.
- Dzień dobry, Hagridzie - przywitała się Evans, uśmiechając się. Kiedy w tamtej chwili na nią patrzyłem, czułem, jakby wielki kamień powoli opadał mi na samo dno żołądka. Wziąłem głęboki wdech i z trudem odwróciłem od niej wzrok. Gdyby Syriusz to widział, śmiałby się ze mnie przez jakieś dwa miesiące.
Hagrid kazał nam usiąść przy stole, co zrobiliśmy bez ociągania. Kieł - szczeniaczek wielkości dorosłego psa - od razu zerwał się z posłania i podszedł do mnie, kładąc mi łeb na kolana i okropnie się śliniąc.
- Właśnie żem wodę grzał, to napijem się herbatki i powiecie, co słychać!
Nim zdążyliśmy się odezwać choć słowem, półolbrzym postawił przed nami dwa kubki herbaty z sokiem malinowym. I mówiąc "kubki", mam na myśli naczynia wielkości małych wiaderek. Hagrid usiadł na jednym z ogromnych krzeseł.
- Ale żeśmy się dawno nie widzieli, cholibka! I kogo jak kogo, ale was razem to żem się nie spodziewał. Pogodzeni?
Hagrid przyglądał się nam, gładząc swoją czarną, pokręconą brodę, a my spojrzeliśmy na siebie równocześnie - dość zmieszani. Ja sam nie miałem pojęcia, co mogłem mu odpowiedzieć, bowiem sam byłem zaskoczony tym, jak szybko Evans przeszła od wyzywania mnie od "aroganckich palantów" do wyciągnięcia mnie na spacer...
hej, ale to naprawdę nie ode mnie wyszedł ten pomysł! Serio!
Ekhm, cóż. Może i to zaproszenie nie było spowodowane nagłym wybuchem sympatii do mojej osoby, a jedynie epizodem ze Ślizgonami (o który zresztą wypytała mnie ze szczegółami)... ale nawet jeśli wciąż mnie nie lubiła, to cieszyłem się jak idiota z tego, że możemy sobie razem posiedzieć, popijać herbatkę i się nie kłócić, choć wciąż byłem nieco zakłopotany tą sytuacją.
Szkoda też, że wszystkie moje odczucia wobec tej sprawy dość wyraźnie obrazował burak na twarzy. Syriusz śmiałby się ze mnie do końca życia.
Pytanie Hagrida nie było co prawda w żaden sposób dwuznaczne, jednak ten - widząc nasze miny - usiłował jakoś to naprostować, jednak zamotał sprawę jeszcze bardziej. Gdyby w którymś momencie Evans nie przerwała mu, zauważywszy leżąca na stole książkę "O hodowli smoków w praktyce", to pewnie ten czerwony kolor wżarłby mi się w skórę i ani eliksiry, ani zaklęcia by nie pomogły.
Kolejne pół godziny minęło na wykładzie pod hasłem "Hagridzie, mam nadzieję, że nie masz zamiaru zacząć hodować smoka - przecież to niebezpieczne i nielegalne!". Osobiście po kilku pierwszych zdaniach zawierających ogólny sens tego całego ględzenia nie zarejestrowałem ani słowa, zająłem się bowiem próbami odzyskania normalnych kolorów, jednak sam zainteresowany kiwał głową gorliwie (choć widać było, że słowa Gryfonki jednym uchem wpuszcza, a wypuszcza drugim). Nawet Kieł przysnął z łbem wciąż opartym o moje kolana i chrapał głośno.
- Lily, cholibka, skąd ja bym sobie smoka wytrzasnął? - uciął w końcu Hagrid, po czym dodał rozmarzonym głosem:
- Ale jakbym mógł se takiego smoka wziąć, to bym go nazwał Norbert.
Dziewczyna westchnęła ciężko i już miała kontynuować, jednak trąciłem ją lekko łokciem. Spojrzała na mnie i przewróciła oczami, jednak już się nie odzywała na ten temat, pojąwszy sugestię.
Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas, śmiejąc się i żartując. Zapomniałem na krótką chwilę o sytuacji z poprzedniego dnia, jednak gdy po długiej, zawziętej rozmowie w końcu zapadł moment ciszy, Hagrid nagle jakby sobie o czymś przypomniał i zrobił poważną minę.
- Słyszałem, że się Gryfoni ze Ślizgonami poprztykali - powiedział, a gdy zwróciłem się ku dziewczynie odruchowo, jej zielone spojrzenie. Poczułem dziwne mrowienie w żołądku. - Mówcie, czy żeście mieli z tym coś wspólnego?
Cóż, nie sposób było zaprzeczyć, zatem zacząłem opowiadać o wszystkim po raz kolejny tego dnia.Gdy mówiłem, moja ręka odruchowo powędrowała w stronę ramienia (podczas walki nawet nie poczułem, kiedy w nie oberwałem), które opatrzone było z dwoma bandażami i ukryte pod rękawem swetra. Rwało jak cholera, ale wiedziałem, że mi i tak akurat się całkiem poszczęściło, jeśli chodzi o obrażenia.
- Cholibka, nieźle żeście ich urządzili, ale po waszej stronie wszyscy cali? - spytał Hagrid, przerywając mi, nim dotarłem do tej części opowieści. Nie odezwałem się, a na dłuższy moment cisza zalała pomieszczenie.
- Beckett jest od wczoraj w skrzydle - odparła Lily cicho, odgarniając rudy kosmyk za ucho w nerwowym geście.

 - Potter, ja doskonale rozumiem, że to prezent, ale gdybym wszystkie takie "prezenty" pozwalała wnosić...
Głos odbił mi się echem w głowie. Ostre, białe światło raziło mnie przez lekko uchylone powieki.
- Na gacie Merlina, przecież to tylko ciastka Hagrida! - wykłócał się James. - Jasne, mogłaby wybić nimi okna, ale kazano mi je przekazać, więc to robię.
Kobieta chyba dała za wygraną, bo usłyszałam tylko westchnienie i odgłos oddalających się kroków. Stukot obcasów wwiercał mi się w skronie; próbowałam zmienić pozycję, jakby chcąc ochronić uszy przed tym dźwiękiem, jednak mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Próbowałam poruszyć wolną ręką, ta jednak była przez coś dociskana.
- Lily! - powiedział ktoś, a ja poczułam, jak coś zaciska się na mojej dłoni. Otworzyłam najpierw jedno oko, potem drugie, powoli przyzwyczajając się do światła. W międzyczasie uścisk zelżał. Gdy rozejrzałam się wokół, zobaczyłam chyba z pięć osób wokół mnie.
Zakręciło mi się w głowie."Może jednak dziesięć osób", próbowałam policzyć, mrugając kilkakrotnie oczami, ale obraz na złość nie chciał się ustabilizować.
Spojrzałam na kogoś. "Co on tu robi?", przemknęło mi przez głowę. "Syriusz", dodałam w myślach po krótkiej chwili, kiedy już przypomniałam sobie imię. Jego obecność zarejestrowałam na samym początku, był bowiem najbliżej - stał pomiędzy moim łóżkiem a kotarą, tuż przy szafce nocnej. Pomyślałam jeszcze wtedy w zamroczeniu, że tak zabawnie wyglądał, gdy stał tuż nade mną i bawił się rękami, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.
Co on tu robił? Lepsze pytanie jest takie, co - na dryfujące plumpki - ja tam robiłam? Im bardziej próbowałam sobie przypomnieć, jak to się właściwie stało, że leżę cała obolała w skrzydle szpitalnym, tym wyraźniej ziejąca w pamięci dziura dawała o sobie znać.
- Lilku!W jednej chwili dopadła mnie Katie i wtuliła się mocno w moje ramię - jednak na tyle ostrożnie, że nic mnie nie bolało. Objęłam ją, a gdy po kilku chwilach odsunęła się ode mnie i opadła na stojące obok krzesło, próbowałam się nieco podnieść. Chyba za bardzo się z tym pospieszyłam, bo gdy zbyt gwałtownie się ruszyłam od razu syknęłam z bólu, który przeszył mi chyba calutką czaszkę. Złapałam się za czoło i dopiero wtedy dotarło do mnie, że głowę też mam owiniętą bandażem. Ręce zresztą też miałam poowijane.
- Na gacie Merlina, jak mumia - wymamrotałam pierwszą głupią myśl, jaka przyszła mi do głowy, a jaką normalnie bym zachowała dla siebie.
Podniosłam i opuściłam owiniętą bandażem rękę kilka razy; kawałek opatrunku odwinął się i zwisał beztrosko, więc przy każdym ruchu tak zabawnie łopotał.- Dobrze się czujesz, Lil? - spytała Ann Rusell z troską w głosie. Co ona tam robiła? Niby zauważyłam ją wcześniej, ale fakt jej obecności dotarł do mnie dopiero w momencie, gdy się do mnie zwróciła.- Przecież słyszysz, że chyba się jednak dobrze nie czuje - skomentował James żartobliwie, a ja zastanawiałam się, po czym niby to stwierdza. Na wszelki wypadek jednak opuściłam rękę i rozejrzałam się po raz kolejny - już nieco przytomniej. Przyszło mi coś do głowy, o co nie omieszkałam bezzwłocznie zapytać.
- Gdzie zniknęła pani Pomfrey? - spojrzałam jeszcze raz wgłąb sali, wytężając wzrok, jednak nigdzie nie widziałam pielęgniarki. - I jak to możliwe, że wszystkich was tu wpuściła? Ej, ale chyba jej nie skonfundowaliście, prawda?
Nikt nie zdążył mi odpowiedzieć, gdy znikąd pojawiła się wspomniana kobieta, niosąc w rękach tackę z kilkoma fiolkami. Skierowała się w stronę mojego łóżka i stanęła tuż przy mnie, przeciskając się obok Syriusza.
- A was za pięć minut ma tutaj nie być! Lilyanne i pozostali pacjenci muszą odpoczywać. I na brodę Merlina, zabierzcie te ciastka Hagrida! Potter, Black, nie róbcie takich min, wszystko widziałam!
Black westchnął, przewracając oczami.
- Niestety, Lil, nie wpadliśmy na ten pomysł - Black wymamrotał odpowiedź na moje pytanie, a ja zaśmiałam się cicho.
- Wypij to. - kobieta odkorkowała buteleczkę, a ze środka zaczęła się wydobywać ledwie widoczna, dusząca para. Próbowałam odwrócić głowę, ale pielęgniarka mi nie pozwoliła, więc dla świętego spokoju wypiłam lekarstwo duszkiem. Szczerze mówiąc bardzo trudno było mi uwierzyć w lecznicze właściwości wywaru, którego smak był czymś pomiędzy woskowinową fasolką a smarkami trolla górskiego, jednak parę minut później - gdy Pomfrey już się ulotniła - poczułam się odrobinę lepiej.Kiedy w końcu całe wnętrze skrzydła szpitalnego przestało wirować, byłam w stanie się nieco podnieść. Dopiero wtedy zobaczyłam, że przy łóżku stał nie tylko sławny, przykryty różową chustką w grochy kosz z ciastkami Hagrida, ale sporo innych paczuszek. Dopiero wtedy zauważyłam Remusa i Petera, który akurat podskubywał fasolki wszystkich smaków.
- Jak ja się tu w ogóle znalazłam? - zapytałam, rozglądając się po paczkach z jedzeniem, które wystarczyłybo dla Pettigrew na rok.
- A, i dzisiaj jest poniedziałek, tak?
- Wtorek - odparła Lily Evans, ignorując moje pierwsze pytanie, a ja klepnęłam się w czoło.
- Za tydzień eliminacje! Nie, za mniej niż tydzień - poprawiłam się. - Idę stąd.
Momentalnie odkryłam kołdrę i miałam zamiar wstać z łóżka, jednak Remus jakby wyrósł tuż obok i przytrzymał mnie za ramiona, powoli kładąc mnie z powrotem. Próbowałam się opierać, ale nie miałam nawet siły, by utrzymać się prosto, zatem grzecznie opadłam na poduszkę i pozwoliłam się przykryć.
- Leż, bo jak nie wyzdrowiejesz, to w takim stanie na żadne eliminacje cię nie wpuszczę - stwierdził James, a w jego głosie było słychać, że nie żartuje.
A wtedy wróciła pani Pomfrey, wyrzuciła wszystkich ze skrzydła z poleceniem przyjścia najwcześniej następnego dnia (ponieważ "muszę dużo odpoczywać"), a koszyk od Hagrida zarekwirowała i zaniosła gdzieś wgłąb skrzydła szpitalnego.

 Zająłem miejsce na jednym z krzeseł ustawionym w rządku przed biurkiem Dumbledora i choć byłem w tym miejscu wraz z Jamesem chyba setki razy, to znów poczułem się jak przerażony, jedenastoletni dzieciak, którego profesor McGonagall zaciągnęła do dyrektora i kazała tłumaczyć, dlaczego Smarkerus biega po błoniach z podpalonym krańcem peleryny.
Zerknąłem w stronę Pottera, a po jego minie widać było, że czuje dokładnie to samo. Przypomniałem sobie tamtą sytuację dokładniej i doszedłem do wniosku, że wiele bym dał, żeby znowu chodziło o podpalenie peleryny Snape'a, a nie rozpętanie walki ze Ślizgonami na środku korytarza, popsucie zbroi oraz pocharatanie paru ślizgońskich kości. Mimo że ta ostatnia kwestia była okropnie poważna, to patrzyłem na nią ze swego rodzaju dumą. W końcu o ile u nas - pomijając Lily - tylko James i Peter oberwali trochę mocniej, a pozostali skończyli tylko z siniakami i zadrapaniami, o tyle u nich większość osób miała co najmniej jedną zabandażowaną kończynę. A mieli przewagę liczebną!
Rozglądałem się wokół, chcąc choć na chwilę odciągnąć myśli od tego, co nas czeka. Przyglądałem się półkom na książki; ustawione były po przeciwległej stronie pomieszczenia, sięgały sufitu i wypełnione zostały opasłymi, starymi tomiszczami. Coś mi się wydaje, że gdyby tylko Beckett mogła wyjść ze skrzydła, to razem z Lupinem właśnie błagałaby Dumbledora o zgodę na zabranie choćby kilku - ja sam jednak dość szybko zmieniłem obiekt zainteresowania, jako że niebezpiecznie przywodził mi on na myśl stosy ksiąg, przez które musiałem ostatnio przebrnąć w poszukiwaniu choćby paru słów o eliksirze tojadowym. Kiedy przeniosłem wzrok na dziwną, kamienną misę, zdobioną z zewnątrz jakimiś runami, do moich uszu dotarły przyciszone głosy McGonagall i Slughorna - gdyby nie to, chyba naprawdę bym zapomniał, po co właściwie się tam znaleźliśmy. Bezskutecznie próbując wyłapać sens ich słów, popatrzyłem na feniksa, który siedział na złotym drążku nieopodal. Fawkes - tak się nazywał, jak pamiętałem jeszcze z pierwszego roku, kiedy James spytał o to Dumbledora. "Fawkes, jak ten, Guy Fawkes!", przyszło mi nagle do głowy. W tamtym momencie nie tylko byłem całkiem zadowolony z mojej wybiórczej znajomości mugolskiej historii, ale też doceniłem kreatywność dyrektora w wymyślaniu imienia dla ptaka. Palenie kukieł i feniks!
Nagle ni stąd ni zowąd w gabinecie pojawił się profesor Gainsborough, przerywając moje rozmyślania na temat mugolskich zwyczajów - a gdyby nie fakt, że w Hogwarcie nie da się teleportować, to pomyślałabym, że właśnie aportował się tuż przy wejściu. Skinął głową w stronę dyrektora oraz opiekunów Gryffindoru i Slytherinu i przemaszerował przez całe pomieszczenie, zatrzymując się dopiero tuż obok biurka.
- No, nareszcie jesteś, Anthony - uśmiechnął się Dumbledore. Spokój na jego twarzy kontrastował ze zdenerwowaniem McGonagall i Slughorna, co zresztą wyglądało dość zabawnie. Trąciłem Jamesa łokciem i wskazałem mu na ich dwójkę, a gdy ten rzucił jakiś komentarz, zaśmialiśmy się cicho. Wtedy opiekunka Gryffindoru spojrzała w naszą stronę, a my momentalnie ucichliśmy.
- Potter, Black. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, że konsekwencje mogą nie być takie śmieszne - stwierdziła chłodnym, acz nieco podirytowanym tonem, a dopiero wtedy myśl o tym, co może nam grozić do mnie dotarła. Tak jakbym oberwał tłuczkiem przez łeb.
Na gacie Merlina.
Założyłbym się o tysiąc galeonów, że nie tylko McGonagall, ale i dyrektor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co będzie stanowiło dla nas największą karę. Już miałem w głowie wizję tego co by się stało, gdyby stary Dumble zabronił nam uczestnictwa w tegorocznych rozgrywkach Quidditcha: drużyna Gryfonów rozpada się przez brak porządnego kapitana, puchar zdobywają Ślizgoni, a my już nie wracamy na pozycje na siódmym roku i kończymy szkołę z plamą na honorze.
Skuliłem się na siedzeniu, tak jakby sprawianie wrażenia skruchy miało przekonać Dumbledora, żeby nie zabraniał nam grać. Na Merlina, wszystko, tylko nie to. Mógłbym nawet szorować łazienki przy dormitorium Ślizgonów do samiutkiego końca szkoły.
- Czy życzy sobie może ktoś dropsa? - zapytał Dumbledore, skończywszy rozmowę z Gainsboroughem, jednak nikt nie śmiał się poczęstować. Na krótką chwilę zapadła cisza.
- Serio, nie? A szkoda, mugolskie słodycze są...
- Albusie, czy moglibyśmy przejść do sedna? - przerwała opiekunka Gryffindoru, która wciąż sterczała przy biurku. Zacisnęła usta w wąską linię i wyprostowała się. Dyrektor z wielkim zdziwieniem przyjął do wiadomości fakt, że naprawdę nikt nie reflektuje na cytrynowe dropsy, a po chwili zaczął rozglądać się po naszych twarzach, złączywszy palce w piramidkę.
- Cóż, moi drodzy, nie będę was teraz prosił o zdanie relacji z wczorajszych wydarzeń, bo mam już wystarczającą ilość informacji - zaczął. - Ale jeżeli jednak macie potrzebę usprawiedliwienia swoich działań, to śmiało.
My zgodnie milczeliśmy, jakby przekonani, że teraz już nie należy się wychylać - jednak kilku Ślizgonów odezwało się, aż w końcu zaczęli przerywać sobie nawzajem. Ich wersje były różne - albo bronili kogoś ze swojej grupy przed naszymi nieuzasadnionymi atakami, albo przez całą walkę rzucali tylko zaklęcia tarczy... W końcu jedna Ślizgonka, która siedziała obok jednego z najbardziej przekrzykującego się chłopaka, kopnęła go w nogę z wyrazem poirytowania na twarzy. Prawie poczułem do niej sympatię.
- Przepraszam, że się wtrącę - odezwał się Greengrass, gdy zrobiło się nieco ciszej, a jego ton był tak przymilny, że prawie go nie poznałem. - Czy zostaną wzięte pod uwagę okoliczności tego całego incydentu? Sądzę, że warto rozpatrzyć to, kto sprowokował to zdarzenie.
Albus Dumbledore uśmiechnął się, jakby rozbawiony, jednak wtedy Gainsborough zabrał głos.
- No, Greengrass, muszę przyznać, że zdziwiła mnie twoja odwaga. Zwrócenie uwagi na tak ważną rzecz, mimo że nie stawia ani ciebie, ani twoich przyjaciół w dobrym świetle, jest doprawdy godne podziwu.
Ironia aż biła z jego słów, ukrył ją jednak pod maską niezwykłej uprzejmości. Katie prychnęła z rozbawieniem, jednak od razu zasłoniła ręką usta, zgromiona wzrokiem McGonagall. Z kolei ci Ślizgoni, którzy potrafili używać mózgu - w tym dziewczyna, która uciszyła wcześniej jednego z tych idiotów - rzucili Garethowi mordercze spojrzenia.
- Będzie to wzięte pod uwagę, nie znaczy to jednak, że kara ominie którąkolwiek ze stron - uzupełnił Dumbledore. - Listy z informacją o tym incydencie zostały wysłane do waszych rodziców i opiekunów. Ponadto postanowiłem, że choć nie zostaniecie wydaleni ze szkoły...
Po uczniach poniósł się szmer. Ja sam nie miałem wcześniej głowy do zastanawiania się nad tym, co mogą nam zrobić, jednak gdy już o tym usłyszałem, wyrzucenie ze szkoły wydało się chyba najbardziej oczywistą z opcji za tego typu przewinienie. Mimo że dyrektor stwierdził, że już to wykluczył, to i tak na samą myśl przeszedł mnie dreszcz. Przez parę rzuconych bezmyślnie zaklęć każdy z nas musiałby porzucić wszystkie swoje plany.
Dumbledore obserwował nas znad swoich okularów-połówek, czekając, aż znowu zapadnie cisza. Gdy po kilku chwilach znów słychać było tylko, jak Fawkes wierci się gdzieś z boku, dyrektor ponownie zabrał głos, ale ja już nie zwracałem na to większej uwagi. Nie obchodziło mnie, jacy powinniśmy być zjednoczeni mimo różnych domów, a także to, ile kibli będziemy musieli wyszorować, ile stert papierów ułożyć i ile pucharów wypolerować, zanim nam wybaczą - nie ruszyłem się z miejsca, wzrok wlepiłem w posadzkę, a skupienie na przemowie dyra ograniczyłem do wyłapywania słów w stylu "rozgrywki", "quidditch", "nie zagracie"...
niczego takiego jednak nie zarejestrowałem.
W końcu wzorki na podłodze przestały mnie absorbować, a gdy James uderzył mnie łokciem w bok trochę mocniej, niż było to konieczne, zorientowałem się, że wszyscy wstają i kierują się do wyjścia. Rozejrzałem się, zdezorientowany. Sam też podniosłem się z krzesła i szedłem powoli za pozostałymi.
- Remusie - odezwał się nagle Dumbledore, a chłopak zatrzymał się, wyprostował sztywno i odwrócił, posyłając mu pytające spojrzenie. - Czy nie zapomniałeś o czymś?
Lupin poruszył się nerwowo, a odznaka prefekta błysnęła w świetle. Wtedy dotarło to też do mnie.
To on najbardziej ryzykował, walcząc z nami.
Na gacie Merlina, przecież dyrektor musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jedna osoba nie była w stanie zatrzymać kilkunastu osób ciskającymi klątwami we wszystkie strony - choćby nie wiadomo jak się starała.
- Ach, mogłem się domyślić - Gryfon nie dał po sobie niczego poznać, ale widziałem, jak to go przybiło. Ja sam czułem, jak narasta we mnie frustracja - nie było nikogo, kto bardziej zasługiwałby na funkcję i ten cholerny kawałek metalu. Remus odgiął klapę marynarki i zaczął bez pośpiechu odczepiać odznakę. Któryś ze Ślizgonów, który kierował się w stronę wyjścia, patrzył na tę scenę jakby ucieszony i chyba specjalnie spowolnił krok, by móc zobaczyć ją do końca. Kiedy to spostrzegłem ręka sama przesunęła mi się do kieszeni, w której spoczywała różdżka, ale z całych sił starałem się nad sobą panować.
Dyrektor wstał i popatrzył na Lunatyka znad okularów, które poprawił palcem na nosie, a następnie zacmokał z dezaprobatą.
- Lupin - Dumbledore uśmiechnął się, a chłopak spojrzał na niego ze zdezorientowaniem. - Jak to się stało, że zapomniałeś o dzisiejszym spotkaniu prefektów?

Asphodelus || HuncwociOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz