Powrót do szkoły po świętach nigdy nie był czymś przyjemnym, jednak w tym roku wyjątkowo nie chciało mi się wyjeżdżać. Nie zdążyłam nawet odpocząć po sylwestrze, który zaczął się u mnie w domu, a zakończył na domówce z Rhysem, a już musiałam znowu pakować kufer. Na dodatek tęsknota za domem zaczęła mi doskwierać nieco bardziej niż zwykle - już siedząc przy śniadaniu uderzyła mnie świadomość, że po raz kolejny zobaczę wszystkich dopiero w wakacje. Poza tym Suze była tego dnia smutna od samego rana, nie chciała bowiem, żebym znowu wyjeżdżała - humor jednak poprawiły jej nieco moje zapewnienia na dworcu, że już we wrześniu zabieram ją ze sobą.
Po powrocie całe poniedziałkowe i wtorkowe popołudnia poświęciłam na poszukiwania godnej następczyni dla naszej poprzedniej redakcji, jednak im dłużej krążyłam po zamku, tym bardziej traciłam nadzieję. W większości były to sale, na które natknęłam się kiedyś, ale za każdym razem coś było z nimi nie tak - albo nie były wystarczającej wielkości, albo znajdowały się przy głównych korytarzach. W świetle ostatnich wydarzeń szczególnie ta druga cecha stała się decydująca - w końcu dość logicznym z mojej strony było postanowienie, że lokalizacja redakcji powinna zostać tajemnicą dla wszystkich, którzy nie byli związani z tworzeniem "Echa Hogwartu". Po co zresztą ktokolwiek miałby to wiedzieć? I tak nikt nie składał kwiatów pod drzwiami.
W środę huncwoci przypomnieli mi jednak o naszej rozmowie - jeszcze przed świętami umówiliśmy się, że jeśli sama nie wybiorę miejsca, oni je dla mnie znajdą. Mimo że znając ich głupie pomysły byłam pełna obaw, nie miałam wyjścia; po pierwsze, obietnica to obietnica, a po drugie, sama ostatecznie i tak nic nie znalazłam. Z tego też powodu umówiłam się z nimi od razu po lekcjach. Kiedy zakończyły się już ostatnie zajęcia, od razu podeszłam do Beckett, Katie i Evans i opowiedziałam im o całej sprawie, a po kilku minutach wędrowałyśmy plątaniną korytarzy za huncwotami, którzy szli pospiesznie z tajemniczymi uśmiechami na twarzach.
Zamek o tej porze zwykle pełen był przemieszczających się z klasy do klasy uczniów, jednak im dłużej szliśmy, tym mniej osób nas mijało; w pewnym momencie korytarz był zupełnie pusty, a poza gwarem dobiegającym gdzieś z dalszej części szkoły, wokół było cicho. Nie odzywaliśmy się, a ja starałam się zapamiętać drogę, spoglądając na mijane przez nas obrazy i przyglądając im się dokładnie. W pewnym momencie znajdujący się na jednym z dzieł rycerz w czarnej zbroi spojrzał na mnie groźnie zza płótna, po czym spytał z pretensją w głosie, dlaczego się na niego tak gapię, a wtedy chłopcy skręcili nagle w prawo. Dogoniłam ich, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi, a po chwili zatrzymałam się gwałtownie.
- Tadam! - zawołał Peter, a Syriusz z namaszczeniem wskazał rękami na pustą ścianę przed nami, szczerząc się szeroko. Spojrzałam pytająco w stronę dziewczyn; wyglądały na dokładnie tak samo zmieszane, jak ja.
- Wszystko z wami w porządku? - spytała Beckett, unosząc brew i rozglądając się po twarzach huncwotów, którzy - bez względu na słowa dziewczyny - wyglądali na wyjątkowo zadowolonych z siebie. Spojrzałam w stronę Remusa, uznając, że jeśli to jakiś głupi żart, to na pewno od niego dowiem się prawdy, jednak on uparcie szczerzył się razem z nimi.
- Jak najbardziej, dziękujemy - odparł Lupin uprzejmie.
- Może mi ktoś wyjaśnić... - zaczęłam, a wtedy James podszedł do mnie i pociągnął mnie za rękę, żebym stanęła pod tą pustą ścianą razem z nimi.
- Myśl o tym, jakiego pokoju potrzebujesz - powiedział James, a z jego twarzy wciąż nie znikał łobuzerski uśmiech - i przejdź pod tą ścianą trzy razy.
Chłopak skinął głową, jakby chciał mnie pospieszyć, a ja nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
- Ej, chłopaki, to nie jest zabawne - powiedziałam, kiedy się wreszcie uspokoiłam, mimo że moja reakcja wskazywała na coś zupełnie innego. - Mówcie, gdzie jest ta redakcja.
Spojrzałam w stronę dziewczyn, które z niedowierzaniem wymalowanym na twarzach przyglądały się tej sytuacji, a chłopcy wciąż milczeli. Kiedy po raz kolejny zwróciłam się w ich stronę, ich miny były już całkiem poważne. Przewróciłam oczami.
- Przecież to niedorzeczne.
- No ale spróbuj - powiedział Syriusz ze zniecierpliwieniem. - Nie będziemy chyba tu sterczeć przez kolejną godzinę, co?
Westchnęłam, po czym podeszłam do ściany i zamknęłam oczy, jakby to miało sprawić, że będę się czuła mniej zażenowana. "Dobra, przynajmniej szybciej to się skończy".
Wyobraziłam sobie redakcję od nowa, a chociaż wiedziałam, że chłopcy zaczną zaraz się ze mnie nabijać, i tak zaczęłam dodawać do tego obrazu coraz to nowe elementy. Dotknęłam ręką ściany i szłam powoli wzdłuż ściany z zamkniętymi oczami, wciąż nie wyrzucając z myśli wspomnianego wyobrażenia. Peter zawołał do mnie, żebym już zawróciła, więc od razu obróciłam się na pięcie i ruszyłam po raz kolejny, przyspieszając kroku; kiedy poprosił mnie o to po raz kolejny, pobiegłam truchtem wzdłuż ściany i po kilku sekundach zatrzymałam się, otwierając oczy.
- Jak...? - zaczęła Katie ze zdziwieniem, jednak nie dokończyła, a ja wtedy obejrzałam się przez ramię i zamarłam.
Spodziewałam się ujrzeć jedynie pustą ścianę, jednak moim oczom ukazały się zdobione, drewniane drzwi. Od razu do nich dobiegłam, a dziewczyny w jednej chwili znalazły się tuż za mną.
Nacisnęłam klamkę ostrożnie, najpierw wciskając głowę pomiędzy drzwi a framugę, a dopiero potem wchodząc do pomieszczenia. Zaczęłam rozglądać się wokół, otwierając usta ze zdziwienia; wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie to wyobraziłam: ciemna posadzka, kremowe ściany, ogromne, bordowe sofy i fotele, sprzęty drukarskie po lewej stronie pomieszczenia, a w oknach ciężkie zasłony, pasujące kolorem do mebli.
- Jak wy to zrobiliście? - spytała Evans, rozglądając się wokół z zaciekawieniem. Odgarnęła rudy kosmyk z czoła i z rozchylonymi ze zdziwienia ustami spoglądała na malowidło nad kominkiem, które było dokładnie takie samo, jak to namalowane przez Katie w poprzedniej redakcji.
- My? Nie jesteśmy aż tak zdolni - odezwał się Remus, opadając na jeden z foteli. Poduszki zapadły się pod jego ciężarem, a chłopak przymknął oczy, opierając ręce na podłokietnikach.
- Więc co to za miejsce? O co tu chodzi? - Beckett skrzyżowała ręce i spojrzała groźnie na chłopaków, domagając się wyjaśnień. Pewnie ja powinnam to robić, ale szczerze mówiąc wciąż byłam zbyt zszokowana, żeby odezwać się choćby słowem; myślałam o tym, jakie to dziwne, że mogłam oglądać swoje wyobrażenie w urzeczywistnionej formie. W końcu tego przed chwilą jeszcze nie było - tylko pusta ściana. Podeszłam do zasłon i sprawdziłam w palcach ich materiał - wytłaczany wzór był dokładnie taki, jaki bym sobie wymarzyła, gdybym znała wcześniej możliwości tego... czegoś. Tak jakby ten pokój po części sam wiedział, czego oczekiwałam.
- Pokój Życzeń, moje drogie panie - powiedział James, wyraźnie z siebie zadowolony.
- Czyli to nie jest tylko ten pokój? - spytała Katie, nie odwracając wzroku od swojego malowidła umieszczonego ponad gzymsem kominka.
- To może być cokolwiek - wtrącił się Syriusz. - Potrzebujesz toalety? Dostajesz toaletę. Potrzebujesz chwili spokoju, dostajesz przyjemny pokoik. Potrzebujesz redakcji, dostajesz redakcję.
- I to wszystko może być tu równocześnie? - spytałam, kiedy wreszcie wróciła mi umiejętność mówienia, a chłopcy pokręcili głowami równocześnie.
- Nie. To znaczy, jak już wyjdziemy, a potem będziemy chcieli wrócić, nic się nie zmieni, a po drodze można zrobić sobie obojętnie jaki pokój. Ale teraz nikt nieproszony nie ma tu dostępu, bo kiedy weszliśmy, drzwi zniknęły z tamtej strony. Sprawdzaliśmy. - Syriusz podniósł głowę dumnie, a wtedy odezwała się Beckett:
- A gdybym chciała zrobić tutaj na przykład pracownię z eliksirami, to...
- Nic nie stoi na przeszkodzie - uzupełnił Black z uśmiechem, po czym dodał pod nosem: - Szajbuska.
Już prawie zaczęli się kłócić, jednak wtedy udało mi się im przerwać, bo odwróciłam uwagę Syriusza rzuceniem mu się na szyję. Przyciągnęłam jeszcze do siebie Jamesa i Petera, którzy stali tuż obok, a kiedy Remus wstał z fotela, złapałam go wolną ręką i już po chwili tuliłam do siebie całą czwórkę huncwotów.
- Dziękuję - szepnęłam, ściskając ich wszystkich jeszcze mocniej.
Mimo że święta już minęły, błonia Hogwartu wciąż wyglądały dokładnie tak, jak tuż przed naszym powrotem do domu - śnieg wciąż nie przestawał padać, a w dodatku ktoś w oddali śpiewał kolędy nie zważając na to, że był już styczeń. Ponadto Hagrid wciąż nie zdjął świątecznych ozdób z drzewka rosnącego tuż obok jego domu; błyszczące bombki i mieniące się różnymi kolorami światełka robiły ogromne wrażenie nawet wtedy, kiedy na dworze dopiero zaczynało się ściemniać. Szłam, przyglądając się im nieprzerwanie, aż w końcu potknęłam się i poleciałam do przodu, pokracznie wyciągając ręce na boki i przeskakując z nogi na nogę, żeby się nie przewrócić.
- Uch, na Merlina - mruknęłam do siebie, kiedy już udało mi się złapać równowagę, po czym rozejrzałam się wokół, by upewnić się, że nikt tego nie widział. Na szczęście w pobliżu nikogo nie było, mimo to ruszyłam do przodu pospiesznie, jakby chcąc z tamtego miejsca jak najszybciej uciec; dzięki temu w ciągu kilku minut znalazłam się na boisku. Przeszłam się powoli po jeszcze niewydeptanej, przysypanej białym puchem murawie, ciesząc się chrzęstem śniegu zapadającego się pod stopami - wcale bowiem nie spieszyło mi się, aby wejść na wieżyczkę komentatorów. Zadarłam głowę; w środku już paliło się światło, a to znaczyło, że McGonagall z pewnością już na mnie czekała.
Nie miałam pojęcia, po co mnie wezwała - i dlaczego nie mogła po prostu kazać mi przyjść do swojego gabinetu, zamiast tego ciągając mnie po błoniach - ale miałam złe przeczucia, bo nigdy coś takiego się nie zdarzało, dlatego wolałam to nieco odwlec.
Opieszale stawiałam stopy na drewnianych schodkach, na dodatek postanawiając po drodze bardzo dokładnie otrzepać buty ze śniegu. W pewnym momencie dotarło do mnie, że im dłużej nie wiem, o co chodzi, tym bardziej większy odczuwam niepokój, dlatego w jednej chwili ruszyłam prędko na górę, przeskakując co drugi stopień i trzymając się poręczy mocno, żeby przypadkiem się nie poślizgnąć.
Stanęłam wreszcie przed drzwiami pomieszczenia komentatorów, wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam klamkę, zanim przez głowę zdążyła mi choćby przemknąć myśl o tym, żeby jednak zawrócić.
- Dzień dobry, pani profesor - przywitałam się uprzejmie z McGonagall, która siedziała na jednym z krzeseł i podniosła na mnie wzrok znad egzemplarza "Quidditcha przez wieki", który zazwyczaj leżał gdzieś w pobliżu megafonów.
- Dzień dobry - odparła, zatrzaskując książkę i kładąc ją na blacie, po czym dodała bez zbędnej gadaniny: - Znalazłam ci drugiego komentatora.
Spojrzała w bok, a ja dopiero wtedy zauważyłam chłopaka, który opierał się bokiem o ścianę i spoglądał przez okno w stronę widocznego stamtąd fragmentu błoni. Zwrócił głowę w stronę profesor, a następnie jego szeroko otwarte, ciemne oczy powędrowały w moją stronę; brwi uniesione w niemym zdumieniu i lekko uchylone usta przywodziły na myśl kogoś, kto nie uważał podczas lekcji i nagle został wyrwany do odpowiedzi. Po chwili odwrócił się przodem w naszą stronę, a ja zerkałam w jego stronę nieufnie; zwróciłam uwagę na jego poluzowany, czarno-żółty krawat, a wtedy dopiero dotarło do mnie, że w ogóle nie kojarzę tego Puchona. Mieliśmy zajęcia z Hufflepuffem, czasem też zaglądałam do ich pokoju wspólnego, kiedy razem z dziewczynami szłyśmy posiedzieć u Amandy albo Cynthii, ale miałam wrażenie, że nigdy nie spotkałam go nawet na korytarzu.
- Mam nadzieję, że już sama wprowadzisz Milesa we wszelkie niuanse, tymczasem mnie wzywają już obowiązki - odezwała się McGonagall, podnosząc się z krzesła i przygładzając idealnie dopasowaną szatę, jakby chciała oczyścić ją z niewidzialnych pyłków.
- Pani profesor, a czy lista nie była zamknięta pod koniec września? - spytałam, nim ugryzłam się w język; surowy wzrok profesor spoczął na mnie, a Miles prychnął z rozbawieniem, co zatuszował napadem kaszlu, zasłaniając twarz dłonią.
- Tak, Rusell, ale sprawiedliwie jest dać szansę tym, którzy nie mieli okazji wpisać się wtedy na listę.
- Ale jak to...
- Jeżeli chce pani o tym ze mną porozmawiać, zapraszam później do mojego gabinetu - ucięła, a choć jej ton był spokojny, uznałam, że teraz rozmowa nie ma sensu. - Do widzenia.
McGonagall wyszła, a ja westchnęłam ciężko, zapominając o obecności tego całego Milesa. W końcu naprawdę nie chciałam komentować meczy z kimś jeszcze - wcale mi to nie było potrzebne, bo sama radziłam sobie genialnie - a i ostatnim razem, kiedy musiałam z kimś dzielić to stanowisko... Cóż, delikatnie mówiąc, nie pracowało nam się zbyt dobrze. Właściwie to po meczu zaczął się ze mną wykłócać o coś, co powiedziałam, mimo że nawet McGonagall mnie później pochwaliła.
- Coś nie tak, Annie? - odezwał się wreszcie chłopak, a ja niemal wzdrygnęłam się na dźwięk jego głosu. Spojrzałam w jego stronę i zmarszczyłam brwi, zanim udało mi się nad tym zapanować; zdrobnienie, którego użył, w jakiś sposób mnie zirytowało.
- Ann - powiedziałam z naciskiem, podając mu rękę - Rusell.
- Ben Miles - przedstawił się, a na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech, tak niepasujący do tej sytuacji. - To co, zaczniemy, czy potrzebujesz czasu, żeby mnie tu zaakceptować?
Uśmiechnęłam się sztucznie, ciesząc się przy okazji z tego, że różdżkę miałam schowaną w kieszeni bluzy, bo nie mogłam przez to zbyt łatwo do niej sięgnąć.
- Tak, zaczniemy - mruknęłam, rozpinając kurtkę, uznałam bowiem, że to może chwilę potrwać; odwiesiłam ją na wieszak na ścianie, zdjęłam szalik i czapkę i odłożyłam je gdzieś na bok, po czym usiadłam na blacie tak, by móc objąć wzrokiem całe pomieszczenie. Westchnęłam, przeczesując włosy palcami i postanowiłam spróbować mimo wszystko podejść do sprawy profesjonalnie: ani nie mogłam go stąd wyrzucić, ani się go pozbyć, nie miałam więc większego wyboru. Poza tym, może rzeczywiście nie jest taki zły i uda nam się jakoś przez to przebrnąć bez większego problemu?
- Właściwie to nie wiem, co tu można tłumaczyć. Ta książka, którą McGonagall przeglądała, to jeden z kilku sztuk "Quidditcha przez wieki", którymi można sobie pomóc w trakcie meczu.
- Jasne - wtrącił Ben zdawkowo, spacerując po pomieszczeniu z rękami w kieszeniach i rozglądając się wokół.
- Megafon mamy tu jeden, ale chyba powinny być jeszcze w tej szafce, może nawet znajdziesz jakiś w ładnym kolorze - dodałam, jednak zanim skończyłam to zdanie, Puchon zdążył dorwać się do wspomnianej szafki i wyjął z niej spore pudło. Usiadł na podłodze po turecku, jakby zabierał się za otwieranie prezentów pod choinką, i zaczął grzebać w środku.
- Może chcesz sobie wymienić? Patrz, pasuje do ciebie - powiedział, wyciągając w górę jaskrawoczerwony megafon, który pulsował co chwilę jak rozżarzony węgiel, po czym zaśmiał się cicho.
- To miało być zabawne? - zmarszczyłam brwi, uznając, że jednak nie da się tutaj zachować profesjonalizmu, po czym skrzyżowałam ręce z irytacją.
- Było, ja się śmiałem - odparł radośnie, a kiedy spojrzał w moją stronę, dodał z tym irytującym uśmieszkiem na twarzy: - Już, Annie, nie stresuj się tak.
"Ja ci zaraz, kretynie, dam powód do stresu".
- Ann - poprawiłam go odruchowo. - Dobra, młody, teraz przejdziemy do...
- Ale wiesz co, Aneczko? - przerwał mi chłopak, nie patrząc w moją stronę, bowiem nadal przeglądał megafony. - Ja już komentowałem mecze, dajmy sobie spokój. A i jesteś w moim wieku, nie żeby coś.
- To po co w ogóle chciałeś, żebym mówiła? - spytałam, czując, jak ten chłopak z każdą chwilą coraz bardziej mnie drażni. - Czekaj, co? Przecież od paru lat nikt poza mną nie...
- Na Merlina, przecież nie tutaj... - Miles przewrócił oczami z irytacją. - W Ilvermorny.
- Jak to w Ilvermorny?
- No, przepisałem się tu z Ilvermorny - wyjaśnił powoli, jakby mówił do niezbyt rozumnego dziecka.
- I tam już komentowałeś mecze - bardziej stwierdziłam niż spytałam, zeskakując z blatu. Ben w tym czasie wybrał jeden z megafonów i przyglądał mu się z rozczarowaniem.
- Wiesz, u nas były ładniejsze - stwierdził, wyciągając różdżkę - ale jakoś sobie z tym poradzę.
Mruknął pod nosem jakieś zaklęcie, a powierzchnia megafonu zalśniła lekko, po czym zmieniła kolor na granatowy.
- Spójrz. Od razu lepiej, nie? Może też chcesz taki? - powiedział, pokazując mi efekt swojej pracy; spakował niedbale pudło i włożył z powrotem do szafki, a swój megafon położył z namaszczeniem na blacie, zatrzymując się obok mnie. Nie odpowiedziałam; chłopak sięgnął po swoją kurtkę, którą narzucił na siebie w pośpiechu, a następnie naciągnął czapkę na swoje puszyste, nieco pokręcone włosy. Ciemny blond pod światło wyglądał na nieco rudawy, a ja wolałam się skupić na tym fakcie, niż patrzeć choćby przez chwilę dłużej na jego głupawy uśmiech.
- Właściwie jak to jest możliwe, że cię nigdy nie zauważyłam, skoro od początku roku chodzisz z nami do szkoły? - spytałam, kiedy chłopak odwracał się już i szedł w stronę wyjścia; kiedy mnie usłyszał, zatrzymał się, odwrócił głowę i uśmiechnął się po raz kolejny.
- Dobrze się kryłem, jak widać - odparł, po czym po raz kolejny ruszył do przodu. Kiedy położył rękę na klamce zamarł na chwilę, jakby po raz kolejny się nad czymś zastanawiał, po czym znów spojrzał w moją stronę i dodał: - Wiesz, Annie, nie chciałbym trafić do plotkarskiej kolumny tego twojego brukowca.
Wyszedł tak szybko, że moja drętwota zdążyła uderzyć jedynie w zamykające się za nim drzwi.
Ann trzasnęła drzwiami dormitorium, po czym stanęła na środku i westchnęła ciężko. Całe ubranie miała pokryte płatkami śniegu, a jej twarz była zaczerwieniona - trudno jednak było stwierdzić, czy to od zimna, czy ze złości. Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z Katie i z Evans, a następnie wszystkie zwróciłyśmy się w stronę Rusell.
- Co się stało, Annie? - spytałam, a dziewczyna rozpięła kurtkę i zawiesiła ją na drzwiach uchylonej szafy za kaptur, po czym spojrzała na mnie z rezygnacją w oczach. Odłożyłam na swoją szafkę słoik z walerianą, którą rozdrabniałam podczas rozmowy z dziewczynami, by móc w pełni skupić się na Ann.
- Błagam, tylko nie Annie - mruknęła, podchodząc do swojego łóżka, i rzuciła się na nie ciężko. Podniosła nogi otulone swoimi zimowymi, ośnieżonymi butami, po raz kolejny westchnęła, a następnie zabrała się za rozwiązywanie sznurowadeł.
- Jakieś problemy z tym komentowaniem? - spytała ruda i machnęła różdżką, a mokra od śniegu podłoga momentalnie stała się czysta.
- I to jakie - odparła krótko.
- Chcesz trochę gorącej czekolady? - spytała Katie, sięgając do swojej szafki po kubek. Ann skinęła głową, po czym wzięła go w dłonie, mówiąc ciche "dziękuję".
- A dokładniej? - naciskałam, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, o co chodzi.
- Ten idiota, po prostu... uch - burknęła, przewracając oczami. - Dobra, do rzeczy, McGonagall pozwoliła jakiemuś kretynowi z Ilvermorny komentować ze mną mecze.
- Benjamin Miles, to ten? - spytała Evans, a my spojrzałyśmy na nią równocześnie. Ann zrobiła wielkie oczy, a dziewczyna odgarnęła swoje rude włosy na plecy, jakby speszona uwagą, która nagle skupiła się na niej. - Mary Macdonald mi o nim mówiła. Chodzi tu od października, a poza tym bardzo jej się spodobał, więc chyba też mam go trochę dosyć. Już zdążyłam się nasłuchać o jego "wspaniałych, rudawych włosach, głębokich oczach i wspaniałym, amerykańskim akcencie" - zrobiła cudzysłów w powietrzu.
- Ciesz się, że nie musiałaś z nim rozmawiać - odparła Ann, po czym upiła kilka sporych łyków z kubka. - Wiecie przecież, że sama perspektywa komentowania meczu z kimś jeszcze niezbyt mi się mogła spodobać. Dobra, na początku sama byłam nieco opryskliwa, przyznaję! Ale potem starałam się podejść do niego jakoś przyjaźniej.
- W końcu nowy, może było mu trudno - wtrąciła Evans, a Ann wskazała na nią palcem i przytaknęła, tak jakby właśnie to miała na myśli.
- Tak, ale on oczywiście musiał zacząć być... nie wiem, sobą. Cholera, szkoda, że zdążył wyjść, zanim go to moje zaklęcie trafiło...
- Aż tak? - zdziwiła się Katie, opierając się bokiem o kolumienkę łóżka; zauważyłam, że Evans zmarszczyła nieco brwi, jednak nic nie powiedziała. Ann spojrzała w bok i zacisnęła usta, jakby zastanawiała się nad wypowiedzeniem kolejnych słów.
- Nazwał "Echo" brukowcem! - wybuchnęła w końcu z pretensją w głosie. - B r u k o w c e m.
Nie odzywałyśmy się, jednak wszystkie zdawałyśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo Ann musiała być z tego powodu wściekła.
- Dobrze wiesz, że to nieprawda, więc się nie przejmuj - powiedziałam po długiej chwili ciszy, a ruda skinęła głową.
- Właśnie. Nawet Dumbledore to pochwalił, pamiętasz? - dodała, jednak do Ann nie do końca dotarł ten argument, bo uśmiechnęła się niemrawo w odpowiedzi.
- Chodźmy może do chłopaków, oni na pewno będą w stanie poprawić ci humor - zaproponowała Katie, a ja skinęłam głową. Ann również wydawała się przekonana, jedynie Lily wyraźnie nie spodobał się ten pomysł.
- Wybaczcie, ale ja raczej pójdę do Mary - powiedziała przepraszającym tonem. - Niezbyt mam ochootę patrzeć na Jamesa po tym sylwestrze.
Już wcześniej opowiadała nam o tym, jak Potter popsuł jej znajomość z jakimś chłopakiem, którego poznała u Rhysa. Wydawał się podobno całkiem sympatyczny, ale James przyszedł i zaczął go tak zamęczać, że bardzo szybko się ulotnił.
- Jasne, nie ma sprawy - powiedziała Ann już nieco mniej markotnie, po czym wciągnęła na stopy swoje wielkie, puchate kapcie, które dostała od Katie na gwiazdkę. - Dobrze, idziemy.
CZYTASZ
Asphodelus || Huncwoci
ספרות חובביםHuncwoci razem z przyjaciółkami rozpoczynają szósty rok Hogwartu - a to całkiem spore osiągnięcie przy historii ich żartów w tej szkole. Może i niebezpieczeństwa raczej omijają Hogwart, ale nie oznacza to wcale, że ich paczka ma okazję się nudzić. W...