"Paradise" - o albumie słów kilka...

366 19 3
                                    

Wydane 9 listopada 2012 "Paradise" to nic innego jak dodatek do reedycji wydanego 10. miesięcy wcześniej albumu "Born To Die". I chociaż stylistycznie nie różni się wiele od swojego poprzednika, różni się wystarczająco, żeby poświęcić mu kilka słów wstępu.

Przede wszystkim "Paradise" jest mroczniejsze i "cięższe" od "Born To Die". Lana nigdy nie należała do tych szczęśliwych i zadowolonych z życia wokalistek, a "Born To Die" przepełnione jest smutkiem i melancholią. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że "Paradise" to zupełnie inny kaliber. Począwszy od okładki, na której może i Lana wygląda bardziej hollywoodzko w długich włosach na tle palm, ale dominują tutaj barwy znacznie ciemniejsze niż na poprzedniej. Tytuł albumu to "Paradise", a więc "Raj", ale ja sama interpretuję to jako swego rodzaju ironię. Dla mnie "Born To Die" to przygody młodej starletki (początkującej, ładnej aktorki lub piosenkarki, która aspiruje do bycia sławną megagwiazdą). Natomiast wydane kilka miesięcy później "Paradise" to już refleksje wielkiej gwiazdy przytłoczonej sławą oraz blichtrem. "Raj" to miejsce, w którym się teraz znajduje - miliony osób chciałoby w nim być. Ona sama przecież jeszcze nie tak dawno chciała się w nim znaleźć. Ale ten sam "Raj" to także pułapka. Złota klatka i festiwal dekadencji. Jest to także w pewien sposób miejsce, w którym Lana znalazła się po śmierci z tytułu "Born To Die", jeśli interpretować wszystko dosłownie.

Największym wydarzeniem towarzyszącym "Paradise" był z pewnością długo wyczekiwany przez fanów film "Tropico", który swoją premierę ostatecznie miał 4 grudnia 2013 roku. Album "Paradise" można więc potraktować jako soundtrack do tego właśnie dzieła (o którym opowiem szerzej innym razem). Innym wielkim wydarzeniem był długi teledysk do piosenki "Ride", który również można zakwalifikować jako "mini-film".

"Born To Die" nie było nigdy lekkie, ale zdaje się dryfować w przestrzeni w porównaniu z dusznym jak kalifornijskie powietrze latem"Paradise". Brzmi to zarzut, ale nim nie jest. Moim skromnym zdaniem "Paradise" to mocno niedoceniany album Lany, o którym mówi się chyba najmniej, a szkoda. Krążek zdaje się być doskonałym zamknięciem tej ery w twórczości Del Rey oraz uzupełnieniem, a nawet przesytem "Born To Die". Tutaj Lana idzie o krok dalej, uchyla nam większego rąbka swojej tajemnicy. Oprócz nostalgicznej tęsknoty dzieli się z nami skrawkiem swojego szaleństwa, co jednocześnie stanowi wspaniały wstęp do tego co nadejdzie - czyli do "Ultraviolence".

Studium Albumu: Lana Del Rey - ParadiseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz