LAYER FIVE: pale skin

323 34 14
                                    

Wystawiała bladą skórę na wiatr, lecz zdawała się nie zauważać tego, jak ten bez litości sieka jej policzki. Z półotwartych ust wychodziły obłoki pary, a włosy spokojnie powiewały, nadając temu widokowi melancholijnego wyrazu, który ucieleśniała jedynie z zewnątrz. Tylko i wyłącznie z zewnątrz.

Bo wewnątrz wszystko naprzemiennie się rozdzierało, składało, rozsypywało i kruszyło, słyszała jednocześnie płacz i śmiech, ciszę i krzyki, swoje własne lub swojej dawnej siebie, ale nie potrafiła ich odróżnić. Chaos ogarniał każdy mięsień, wydzierał się do najmniejszej komórki jej ciała, a ona uparcie stała naprzeciw Rosji, bo tak ją nauczyli. Niezłomności, marmuru.

Albo ktoś ją nauczył.

Jego twarz nadal zacierała się w pamięci, będąc zaledwie niewyraźną plamą starych wspomnień, ginęła pośród całej reszty. Natasha zastanawiała się, czy chce kiedykolwiek ją wygrzebać, wyostrzyć, może złapać w dłonie, by zmusić do wyjawienia konturów choćby błaganiem.

Może chciała, ale bała się, że zbudzi tym Natalię Romanovą z Czerwonej Komnaty, która wejdzie w życie Natashy Romanoff z zakrwawionymi baletkami, po czym zawiruje na scenie teraźniejszości wraz z melodią Jeziora Łabędziego.

Przeszły ją dreszcze. Śnieg stopniał na rzęsach, lecz go nie odgoniła.

— Zamarzniesz tu.

Głos dochodził zza ściany, którą się odgrodziła. Jakby mróz czule ją opatulił, chroniąc przed bodźcami. Nie czuła zimna, tylko pustkę. Chyba żyła z nią tak długo, że pozostawienie jej za sobą wydawało się irracjonalnym rozwiązaniem, wręcz niemożliwym do wykonania. Więc nie pozostawiła, trwając wokół śniegu. Jak marmur.

— Natasha?

Mocny powiew zawirował włosami, zdzielił bladą skórę bezlitośnie. Czy mógłby ją porwać z dala od Rosji? Myślała nad tym, a opuszki palców ogarniał stan odrętwienia. Jak całe ciało. Satysfakcjonujące i błogie odczucie.

— Natasha, odezwij się.

Powieki były ciężkie. Czy znów zobaczy te zimne oczy? Nie pasowały do układanki ani nie spajały się z niewyraźną twarzą. Bądź też dobierała złe kawałki, ale... Nigdy nie lubiła puzzli. Wypuściła oddech spomiędzy sinych już ust, równie odrętwiałych co reszta. Pragnęła zostać w tym stanie jako zaledwie skorupa dla duszy, żeby ten kraj nie mógł jej zabrać. Chroniła wnętrze przed okrutną Syberią, stała na straży samej siebie. Tylko to mogła zrobić.

— Ej, spójrz na mnie.

Czy była gotowa? Nie. Czy to zrobiła? Owszem.

Uchyliła powieki, ostrożnie, powoli.

Kącik jej ust drgnął. Czyżby w zimnych oczach tliło się ciepło?

— Chodźmy stąd — powiedział, a potem... Potem zabrał ją z zimy akurat wtedy, gdy pierwszy poranny promyk słońca wkradał się na blady policzek.

_______________


Trzymała palce na powierzchni kubka z ciepłą herbatą, ale jej skóra wciąż nie odzyskała koloru. Milczała, przerażająco milczała, ale James nie naciskał. Mógł tylko obserwować jak rudowłosa mruga kilkakrotnie, jakby zdezorientowana. Ale kiedy na niego popatrzyła... Kiedy to zrobiła... Coś w nim pękło, dusza wrzasnęła, umysł oszalał. Wstrzymał oddech.

Bladą skórę oświetliła nikła poświata poranka, przedzierająca się przez zasłony. Pożółkłe od papierosowego dymu. Była jak porcelanowa lalka na pozytywce.

(pozytywce na środku ogromnej sali baletowej)

— Chyba tracę zmysły — powiedziała nagle. — Ja chyba...

(wracam)

Spojrzał na swoje dłonie, bo nie potrafił patrzeć na jej. Blade dłonie. Przekrzywiła głowę, szukając tłumaczenia.

— Zresztą... Nieważne. Zapomnij o tym.

Sylwetka Natashy przygarbiła się odrobinę, jednak widział, jak stara się dzielnie trzymać prosto. Jak coś ją obciąża. Jej blada skóra zdawała się taka gładka... Taka...

(znajoma)

... nieskazitelna.

Obserwował ją, jak marszczyła brwi, wodziła opuszkiem kciuka po krawędzi kubka. Para dobywająca się znad herbaty muskała blade policzki niemalże troskliwie. Słońce wzeszło, tknęło rude kosmyki nikłą poświatą, lecz o wiele chłodniejszą niż zapamiętał, odbiło się w zielonych oczach.

Nie potrafił odpowiedzieć na jej wyznanie. Wówczas byłby hipokrytą. A James nie był hipokrytą.

Postanowili milczeć, jak zawsze. Uciekali się do ciszy, chociaż wtedy nawet ich własne oddechy zdawały się głośno rozdzierać jej granicę, nieznacznie przyspieszone. Budzące się ptaki świergotały dzielnie pośród zaśnieżonych, łysych drzew.

Myśli próbowały krążyć wokół misji, ale błądziły bezcelowo w labiryncie umysłów, tworząc coraz to nowe ścieżki. Nieraz ślepe uliczki prowadzące do nikąd, nieraz niekończące się korytarze z setkami wyjść. I oni, zgubieni pośrodku w pokoju bez drogi ucieczki.

Teraz słońce dosięgnęło i jego metalowego ramienia, wpływając jasnymi wstęgami między łuski. Zacisnął dłoń. Jego dłoń nie zasługiwała na słońce, nadal splamiona krwią.

Przeniósł wzrok w bok.

Jej dłoń była delikatna, chociaż przez lata trenowana do skręcania karków. Smukła, chociaż sprawiała pozory niewinnej w tańcu. Blada, mimo, że gorąca krew krążyła po ciele nieprzerwanie.

Chciałby jej dotknąć. Ale tego nie zrobił.

Zamiast tego, uświadomił sam siebie.

James pamiętał tę bladą skórę. Kontrastującą z metalem bladą skórę.

ᴍᴀᴛʀʏᴏꜱʜᴋᴀ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz