LAYER EIGHT: warm breath

320 37 14
                                    

Jego ciepły oddech tworzył wśród mroźnego powietrza obłoki pary, które rozmywały się w ułamku sekundy. Nie mówił, ona także. Nie chcieli, ale przede wszystkim chyba... Nie umieli. Po prostu szli przed siebie, zagubieni gdzieś w odmętach własnych myśli, sprzeczności i niezgodności. Ukrywali ból zrywanych warstw, słuchali wieczornej ciszy, licząc na to, że ta ich wspomoże, może ukoi.

Nie zrobiła tego, lecz i tak w niej trwali. Rude włosy wysunęły się spod czapki, a jego zimne oczy po raz pierwszy nie zwróciły na nie uwagi. Wprowadzały za dużo chaosu. Wszystko było zbyt nieskładne, żeby zdołali o tym rozmawiać czy choćby myśleć. Milczeli, przedzierali naprzód.

I tak by było, gdyby nie jedna rzecz. Jedno miejsce. Miejsce, które sprawiło, że Natasha Romanoff zamarła, zatonęła w śniegu, a gdyby zmrużyła oczy dostrzegłaby na nim drobinki szkarłatu... Czy też nie? Czy to tylko wyobraźnia, szalona, tak uparcie wyzwalająca wspomnienia spod warstw ich własnej matrioszki?

— Natasha?

Prawie podskoczyła.

Poczuła jego obecność obok siebie, ale nie odpowiedziała. Oddech przyspieszył, zimno przebiło się aż do szpiku kości, jakby... Jakby lód dotarł do samego wnętrza. Zadrżała, podniosła na niego nieprzytomne spojrzenie. Wróciła, a wracać nie chciała.

Przekrzywiła głowę. Zimne oczy też cierpiały, może nawet tak samo jak jej własne, jednak nie odnalazła wystarczająco odwagi, by zapytać. Zaciskał usta, wzrok uciekał gdzieś w bok, byle tylko nie patrzeć na to, na czym ona odważnie się skupiała. Usłyszała cichy szept metalowego ramienia. Zacisnął w pięść?

Przełknęła ślinę.

Miejsce zaparkowania samochodu nagle stało się tak odległe i nieosiągalne, że odniosła wrażenie, jakby stali pośrodku kompletnej pustki jedynie z wspomnieniami przed sobą. Na wyciągnięcie ręki. Drgnęła.

— Chodźmy stąd — powiedział. Głos zachrypnięty. To było niemal żądanie, ale Romanoff wyczuwała również prośbę.

Myślała. Tak, chciała pobiec, uciec jak najdalej od tego piekła, zostawić szlak rudych włosów na białym śniegu, by potem rozmyć się w historii tego kraju. Tego miejsca. I z wyżerającą ją każdego dnia niewiedzą o czymś zapomnianym wrócić do siedziby Avengers. Ale zamiast tego, odwróciła się w jego stronę, zmierzyła z lodowatym, nieco spłoszonym spojrzeniem i z jej ust wydostało się jedno słowo.

— Nie. — Odchrząknęła, wspomnienia uderzyły. Pragnienie wyostrzenia nią zawładnęło, więc postanowiła wreszcie dać mu głos. Ten sam, który tłumiła tyle czasu. — Nie — powtórzyła dla pewności, a echo jej słów dzwoniło w uszach Jamesa aż do momentu przekroczenia progu.

Progu ich największego demona. Progu, który zabrał wszystko co ludzkie. Progu, będącego symbolem utracenia siebie. Progu magazynującego wspomnienia.

Progu Czerwonej Komnaty.


_______________


Jego ciepły oddech tłumił chłód skóry na karku. Drżała doszczętnie, jednocześnie nie czując nic oprócz paraliżującej pustki. I bólu. Natasha za dobrze pamiętała ból. Ale teraz szła na spotkanie z Natalią Romanovą – baletnicą bez duszy, która umarła dawno temu wraz z pierwszym wystrzałem pistoletu.

Nagle poczuła zapach prochu strzelniczego. Złudzenie.

Kroki niosły się po ogromnym przedsionku, irytująco uderzały w czaszkę. Czerwona, wręcz obrzydliwie czerwona farba odpadała płatami, podłoga zakurzona, powykrzywiana, lecz najgorsze przed nimi – żeliwne drzwi zdobione zdecydowanie zbyt pięknie na to, kto z nich wychodził. A raczej... Wyszła.

Jedna, rudowłosa baletnica.

Patrzyła niewidząco przed siebie. Pamiętała je. Pamiętała za dużo i równocześnie za mało.

— Na pewno chcemy to robić? — zapytał.

Prawie zakrztusiła się tym jednym słowem. Prawie, bo jak zwykle nic nie pokazała. Ciekawe, ile jeszcze tak wytrzyma, jak trwała jest ta pieprzona skorupa? Cóż... Natasha miała wprawę. Chyba.

Skinęła głową, postawiła krok i wsłuchała się w łomot własnego serca. Towarzyszył jej, ale nie tylko teraz, a ona to wiedziała. Pamiętała. Jego obecność przelewała się gdzieś między momentami życia Natalii, chociaż jeszcze nie potrafiła określić.

Lub wręcz przeciwnie.

Strach jednak od zawsze był ludzką słabością.

Metalowa dłoń dotknęła żeliwnej gałki, czuła zbyt znajomo. Skrzywił się niezauważalnie dla zielonych oczu, gdy stare zawiasy mozolnie poddały się naporowi. Boże...

Złamało ich. Wszystko krzyknęło, pękło, pokruszyło się. Każda granica płonęła i przemieniała się w popiół, każde wyparcie straciło sens.

Przyłożyła dłoń do ust. Stłumiła szloch, uparcie cisnący się na usta przez ogarniające ją przerażenie przed samą sobą.

Schody. Znała każdy stopień. Każde pomieszczenie na piętrze.

Teraz zakurzone, ściany nasączone płaczem ubezwłasnowolnionych baletnic, ale również hukiem wystrzału z pistoletów trzymanych przez zniszczone Rosjanki. Pozbawione sumienia, zimne Rosjanki.

Wejście na salę z lustrami. Zaledwie kilka kroków od niej.

Ile razy patrzyła w nie, zastanawiając się czy kiedyś pozna samą siebie? Wiele, tak wiele. Poprawiała perfekcyjne kroki, ćwiczyła sztuczne uśmiechy i marmurową maskę, której wymagali. Nienawidziła tych luster, bo nigdy nie odzwierciedlały dobrej Natashy, jaką pragnęła być.

James nie mówił, pozwolił jej pozostać w ciszy, kiedy ruszyła naprzód. Widział, jak zaciska usta, oczy zachodzą mgłą starych doświadczeń, bólu, cierpienia. Sam także był dobrym kłamcą.

On też znał każdy stopień schodów i każde pomieszczenie na piętrze.

Teraz nadal zdawały się razić plamami z ciężkich, żołnierskich kroków, pamiętał jak skrzypiały. Ściany wchłaniały trzask łusek, kiedy łamał jedna za drugą i udowadniał, jak słabe są. Udowodnił im wszystkim, poza jedną.

Ta jedna udowodniła jemu, że też jest słaby razem z nią.

(My też jesteśmy słabi)

Wejście na salę z lustrami powodowało dreszcze.

Zwłaszcza od kiedy spojrzenie Zimowego Żołnierza nie posiadało żadnych cech spojrzenia Jamesa Barnesa. Patrzył na nie... Na nią. Jej twarz wciąż była delikatnie rozmyta, ale...

Miała czerwone usta. I bladą skórę. Kontrastującą z metalem.

Ciepły oddech stał się rozedrgany. Nieświadomie rozeszli się w inne strony, w inne części wspomnień. Ona bezszelestnie weszła na schody, smukła dłoń sunęła po poręczy, zbierając warstwę kurzu na opuszki palców. On skręcił w korytarz po prawej, nawet nie pamiętając własnych kroków. Szli za nicią jak ślepcy.

Poszli poznać siebie, w dziwny, najbardziej brutalny sposób – atakowanie wielokrotnie wymazywanej osobowości dawką niepojętych uczuć i obrazów. Wnętrza płakały, błagały by przestali, bo boli, przecież cierpią, rwały na kawałki, z dzikim wrzaskiem zdzierając warstwy, którymi się otoczyli. Coraz bliżej środka, coraz bliżej... Jezu, jak boli... Nie przestali.

Brnęli w głąb Czerwonej Komnaty, zaciągnięci przynętą odzyskania części siebie.

ᴍᴀᴛʀʏᴏꜱʜᴋᴀ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz