6.

12 1 0
                                    


Bossu Bombelles zdawał się tym razem zniknąć już na dobre, co jeszcze bardziej utwierdzało Alix w tym, że jego postać została przez nią wymyślona i dlatego tylko ona go widziała, a i też doszła do wniosków, że lepiej dać temu uciec całkowicie w zapomnienie, aniżeli tak ciągle rozpamiętywać, dokładając tym samym sobie więcej zmartwień.

Zaczynał się już wrzesień, a nadal nie było chętnych na pracę nauczyciela bądź guwernantki dla Alix, która coraz więcej zapominała, zaprzepaszczając tym samym ostatnie lata nauki. Na domiar złego po ostatnich wydarzeniach część ich służby zwolniła się, a w tym sługa, który to całe zajście z wyrzucanymi w powietrze książkami widział na własne oczy. Wkrótce (łatwo można się domyśleć przez kogo) wokół dworu zrodziło się wiele nowych plotek: między innymi, że w posiadłości mieszkają duchy, które to mordują jej mieszkańców, a tych co się cudem ostaną, doprowadzają do szaleństwa. Na domiar złego, do Małgorzaty został wysłany list, który nie jako potwierdzał ten plotki, z jego treści bowiem dowiedziała się o rychłej śmierci Lady Oscar, a jakże łatwo możesz się domyślić drogi czytelniku- samobójczej. Wielce smutne było opuszczanie tej posiadłości w czarnych, żałobnych strojach i potem oglądanie tej przygnębiającej, przesiąknięte negatywnymi emocjami ceremonii. Po tym wszystkim Alix zżyła się jakoś z Małgorzatą co jednak nie sprawiło, że częściej ze sobą rozmawiały, bo po pogrzebie pani de Velrley zaczęła się zamykać w swoim pokoju. Oskarżała się niejako o te wszystkie przykre wydarzenia i powoli zaczynała już od tego wszystkiego wariować, co starała ukryć. Nie mogła jednak zatuszować tego, że i z tego stresu zaczęła intensywnie siwieć- po niedzielnej mszy w intencji św. pamięci przyjaciółki, wróciła do domu już zupełnie siwiutka i pomarszczona, a jej dawny wigor jakby całkowicie ustąpił. Grobowy nastrój wkrótce udzielił się i dziewczynie, nie w głowie już jej były dawne swawole, a zbrzydła tak, że nawet pan Affre już nie patrzył na nią jak dawniej. Nie opuszczała już nawet domu, a o tym, że kiedyś przecież często wychodziła na zewnątrz, przypominała sobie wyłącznie w kontekście znalezionego na wyspie trupa, który tym bardziej zniechęcał ją do jakichkolwiek aktywności. Widmo Bossu Bombellesa zostawiło po sobie wiele szkód, których to nawet przyjazd jeszcze nie tak dawno, drogiego kuzynka, nie był w stanie pokryć. Widząc pierwszy raz po niespełna trzech miesiącach rozłąki Petrusa, Alix rozpłakała się na jego widok- włosy jego przestały tak żarliwie płonąć, za to teraz przypominały te, które miała na głowie, już ułożona z wieńcem lili w trumnie- Lady Oscar. Świetność relacji tych młodych również jakoś umknęła, nie denerwował jej, co to to nie, ale za to widząc go zdawała się być jeszcze bardziej przygnębiona. Serce jej zmiękło, to trzeba było przyznać, nie było to jednak dla niej niczym dobrym, jej kręgosłup zaczął się znowu wykrzywiać, a włosy zrobiły się jeszcze bardziej liche i to do tego stopnia, że musiała je obciąć by jakoś wyglądały, przez co z kolei musiała liczyć się z tym, że ze swoją twarzą pełną goryczy a nie delikatności, wygląda jak chłopak. Bywały takie dni gdy ona podobnie jak Małgorzata w ogóle nie wychodziła z pokoju, a swoje posiłki jadała leżąc pod kołdrą, plamiąc ją przy tym niejednokrotnie. Petrus chciał jej przemówić do rozsądku, długo kusił ostatnimi letnimi kwiatami i przychodził też do niej z kukurydzianą fajką. Ona jednak nie chciała, ani jego ani fajki, a gdy znowu wyjechał to tym razem w ogóle za nim nie tęskniła. Jego wyjazd był jedynie pretekstem do coraz to częstszego siedzenia w łóżku i proszenia Małgorzaty o odkładanie lekcji klawesynu, będąc ciągle zmęczoną nie była bowiem w stanie znieść tego bólu głowy, który ją ogarniał za każdym razem gdy uderzała chociażby w parę klawiszy. Nie tak jednak zakończy się ta opowieść, bo ona mój drogi czytelniku musi trwać dalej.

Tydzień po wyjeździe Petrusa- 15 października 1880 roku, spadł pierwszy śnieg, a parę godzin po tym padła też i kolejna osoba. Donatien, bo chyba tak miał na imię miał prawie 30 lat, a pracował u pani de Verley o lat 10. To jego widziała wtedy w oknie Alix, to on tak żarliwie rozpaczał nad śmiercią Murielli. A teraz ten, który tak uważnie go słuchał, jego wielki przyjaciel, płakał teraz nad jego ciałem, nie jako cytując go samego. Przeklinał głośno los za to, że radą innych razem się stąd wcześniej nie wynieśli. Oczywiście zaraz po pochowaniu drogiego kolegi, a dla niektórych i przyjaciela garstka tych co się jeszcze do tej pory ostała, również pouciekała. Zostali jedynie ci, którym przesądy dotyczące klątwy nie były straszne, mimo to i tak wszyscy już zdążyli doszczętnie powariować. Małgorzata więc kierując się na drogę szczątkowego rozsądku postanowiła wystawić na sprzedaż dwór, za śmiesznie niską cenę i kupić zamiast niego mieszkanie w Clarkson( oczywiście za kolejną część swojego majątku, a nie za pieniądze z willi, której przez regularnie podsycane złe opinie, kupić i tak nikt nie chciał.) Mijają lata, włosy Alix po czasie wreszcie odrosły, dając jej tym samym na tyle urody, by mogła zdobyć paru nieco już leciwych i zużytych adoratorów. Za radą Małgorzaty, która to jest już jedną nogą w grobie przez postępującą chorobę serca, wybiera w końcu na męża pana Ponce, do którego to ma zamiar się wprowadzić, bez żadnego posagu( gdyż bieda jest jak mysz kościelna), tuż po ślubie. Miły to człowiek, cieszyło ją to, że ktoś taki ją pokochał. Choć to jej się w życiu udało, mimo braku wyższego wykształcenia, jakiejkolwiek urody i szczęścia w życiu. Choć na jej nieszczęście demony przeszłości miały o sobie ponownie znać. W roku 1890 znowu przekroczyła próg tego przeklętego domu, który to jak się okazało 46 letni pan Ponce ma od niedawna w posiadaniu i kupił "tę piękną willę" specjalnie dla swojej ukochanej, w ramach prezentu ślubnego. Tego chyba już było dla niej w tym życiu zdecydowanie za wiele i w nocy w której miała skonsumować swoje (i tak pewnie w przyszłości nieszczęśliwe) małżeństwo, skoczyła więc ze schodów łamiąc przy tym wszystkie swoje kości i usiłując p tym samym pozbawić się życia. Co w pewnym sensie się jej udało, choć nie do końca. Bo obudziła się w swoim starym łóżku z baldachimem z dwoma tysiącami frędzli i z dziwnym uczuciem jakby znowu prostego, mimo kilkuletniej pracy w szwalni kręgosłupa. A gdy to miała wreszcie spać, przypominając sobie tym samym, że powinna być już raczej martwa, a nie gładko stąpająca po podłodze, znajomy mężczyzna wyszedł jej na spotkanie- z jeszcze zakręconym wąsem, jednak nie wyglądający równie żałośnie jak wtedy gdy to miała okazję widzieć go po raz ostatni. Wydawał się jej obecnie nawet na swój sposób pociągający, nawet gdy jego twarz wykrzywiła się w tym zdziwieniu.

Alix de VerleyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz