NINE: flesh and bone

161 19 7
                                    

Noc kojarzyła jej się z ciemnością. Z domem, bo tam odnajdywała swoje porozrzucane kawałki duszy – właśnie w nieprzejrzystej ciemności. Ta sama ciemność nawiedzała ją każdego dnia i chociaż teraz wiedziała, że jest fałszywa, postanowiła uwierzyć w to kłamstwo.

Strupy zastąpiły białe ślady, które lśniły (jak diamenty) w poświacie księżyca. Oczy niechętnie przyjęły jakikolwiek blask, jak zawsze. Przecież była ciemnością. Firana powiewała nostalgicznie na podmuchu dobywającym się z uchylonego okna. Spuściła wzrok nieco niżej.

Jej przedramię wyciągnięte ku pasmie światła przypominało płótno z obrazem rozpaczy wymalowanym pędzlem szaleństwa, ale ledwie musnęła je opuszkiem drugiej dłoni, zanim...

— Co to jest,'Talia?

Zadrżała, pękła, pokruszyła się. Chyba nie była w stanie pozbierać się z powrotem w całość. Już nigdy, już na zawsze pozostanie wybrakowana.

Och, Boże... Boże drogi, to nie...

Niemal zapłakała. Nie mogła sobie tego zrobić. Nie w taki cholernie realistyczny sposób. Głos ugrzązł w gardle, kiedy ciepła, ludzka dłoń prześledziła nagą krawędź jej ciała, pozostawiając niewidoczną ścieżkę dotyku. Wypuściła oddech, palce zacisnęły się na prześcieradle.

Nie była gotowa się odwrócić.

Na bliznach pozostawił ludzkość, jego dotyk ukoił ból szarpanej tkanki, gdzie igła bezlitośnie wbijała się w porcelanę, a potem przesunął dalej, muskając ślady po paznokciach. Kciukiem ocieplił lodowatą skórę, nieświadomy, że łzy Natashy błyszczą w ciemności nocy i dowodzą słabości rudowłosej baletnicy, która go odnalazła.

— To nic, James — szepnęła. Księżyc patrzył na nią okiem surowym, jakby tylko czekał, aż się potknie, by zaśmiać się w twarz kobiecie, której ciało obejmowały silne, żołnierskie ramiona. Utęsknione. Czy kłamała? Przede wszystkim przeciw sobie.

Ludzkie umysły stworzone były do kłamstwa. Poddawała się jemu.

Chłód metalu studził gorącą skórę, ale nie wzdrygnęła się. Kochała ten dotyk. Kochała każdy dotyk. Chociaż zimny, sprawiał, że zamykała oczy i przez krótką chwilę myślała, że mogłoby tak być. A wtedy on przytulał ją mocniej, składał kilka pocałunków na śniadym ramieniu i przez ten gest czuła, że się uśmiecha.

— O czym myślisz? — zapytał. Oddech połaskotał jej kark, zaraz potem znajome usta zostawiły tam znak, boleśnie przypominając jej o tym, co straciła. Za wiele, za szybko.

Zagryzła wargę. Płytki wdech, szmer pomiętej pościeli i teraz jej plecy owiał chłód, lecz ciało wrzasnęło z bólu. Ciało, umysł, dusza i cała Natasha, której zielone oczy tęsknie wpatrywały się w te niebieskie przebłyskujące Syberią. Widziała je tak wyraźnie, Boże, tak wyraźnie...

— O nas.

Niemal zapomniała jak wyglądał jego uśmiech. Tęsknota uderzyła ją w twarz, zostawiła ślad boleśniejszy niż same łzy, które szybko starła. Wtuliła się w czułość, poprawiony przez niego kosmyk włosów z jej czoła znaczył czernią ich skórę i nawet nie zauważyła, kiedy syberyjskie oczy spojrzały prosto w duszę.

— Dlaczego?

Głos, nigdy niezapomniany sprawił, że spuściła na moment wzrok. Na blizny, szpecące jego pierś, blade jak te jej, lecz nadal zbyt wyraźne, aby wymazać z pamięci. Zniszczyli go, okrutnie, a ona nie ocaliła, bo zawiodła. Łączenie metalu z ludzką tkanką nieprzyjemnie kontrastowało kolorem z resztą pięknego ciała pięknej... Sztuki.

Nie wiedziała, czy zna odpowiedź na zadane pytanie. Więc nie użyła słów, a drżącą dłonią dotknęła twarzy Jamesa, zapamiętała, zapamiętała na zawsze. Potem szept sam opuścił wargi, spragniony i rozpaczliwy, bo przez tę jedną sekundę zdawało jej się, że świat się rozmywa, a ona znowu nie zdąży. Krawędzie bledły, jednak Natasha potrzebowała wziąć ze sobą te ostatnie minuty.

— Dotknij mnie. Proszę.

Splotła ich palce na piersi złamanego żołnierza, serce wybijało rytmicznie puls, przypominając Natashy, że tam jest i czuje, chociaż znowu obrzydliwie kłamała.

Przez oczy przebiegł cień zawahania zanim przyciągnął jej twarz, by później złożyć na mokrych od łez ustach pocałunek. Przytrzymała obie dłonie – metal czy skóra już nie robiły różnicy. Chciała jego. – na własnych policzkach, żeby... Och, żeby już tak zostało.

Później jednak, pod czujnym okiem kpiącego księżyca, szmeru pościeli i krzyków własnej duszy, popchnęła go, usiadła na brzuchu nachylając się najmocniej jak to możliwe. Tyle ciepła, skóry, tyle... Dobra. I płakała, rzewnie płakała, bo już dostrzegała, że wyślizguje się z jej dłoni, jakich palce splecione ułożyła na własnej piersi. Zapragnęła, żeby on też poczuł. Bicie martwego serca.

A może nie?

Pocałowała go mocniej, desperacko smakując warg tak długo nie utulonych jej. Dłonią przebyła szlak blizn oświetlanych księżycem. Śmiał się Natashy prosto w twarz. Ale ona tylko zapamiętywała, bo czas się kończył.

— Natalia...

Tik-tak...

Przylgnęła do ciała, które dawało jej tyle ciepła, że lód zdawał się umierać równie szybko, co nadzieja głupiutkiej, rudowłosej baletnicy. Zapomniała o łzach.

— Powiedz to jeszcze raz, dobrze? — Uśmiech nie pasował do twarzy wykrzywionej bólem. Nie pozwoliła mu zapytać, nie mieli czasu.

Tik-tak...

— Powiedz moje imię, James.

Wyszeptał tuż przy jej ustach, gotów spić każdą słoną łzę, zmyć każdą krew i zabrać każdy ból.

— Natalia. Moja Natalia.

Tik...

Zapłakała.

— Pamiętasz?

I chociaż dotykał bladej szyi, całował blizny i gładził biodra, chociaż czuł tak realistycznie i jego głos brzmiał jak niegdyś, który wyrzeźbiła w pamięci swojego zniszczonego umysłu, wiedziała, że łgała zbyt dobrze. A kiedy pocałował usta tęsknie, słowa, nawet stłumione, rozerwały blizny na nowo.

Tak...

— Co z tego, jeśli mnie tu nie ma?

Wiedziała, że miał rację. Chyba krzyknęła.

ɪ'ᴍ ɴᴏᴛ ʜᴇʀᴇ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz