Jej postać była ozdobą pustej ulicy. Kostka brukowa odbijała refleksy latarni, wieczór przecinały żółtawe światła, a pośrodku tego ona – kobieta w czarnym płaszczu, której włosy targał wiatr. Pozwoliła mu głaskać się po odkrytych dłoniach czy od czasu do czasu szepnąć słowa piosenki do ucha, jakby nic poza tamtą chwilą nie istniało. Cóż... Dla Natashy właśnie tak było.
Nie wiedziała, dlaczego policzki są mokre od łez, jednak nie zastanawiała się nad tym, a przynajmniej jeszcze nie. Dobrze było chociaż raz stać się niewidzialną. W pewnym sensie czuła wręcz euforię na samą myśl, że nikt ani nic jej nie widzi, że ludzkie oczy nie dostrzegają jej połamanych kości, osobowości wyżartej kwasem ani spojrzenia pustego jak oczy wypchanego zwierzęcia.
Nie przychodziło jej do głowy, gdzie zamierzała iść. Czy w ogóle miała dokąd? Czy Natasha Romanoff miała dom? Jeśli tak, nie pamiętała go zbyt dobrze; ściany z odpadającą farbą... A może czerwone, jak krew? Pokoje ciasne, mała przestrzeń... A może wystarczająca, by tańczyć do melodii baletu?
Zatrzymała się w pół kroku. Wiatr coś szepnął, rynny zatrzeszczały, gdzieś w tle krzyknął jakiś ptak, którego trzepot skrzydeł cichł z każdą sekundą. I chyba dlatego zamarła. Przez ciszę. Ciszę przerywaną nerwowym, urwanym oddechem.
Włosy zawirowały wokół wciąż mokrej od łez twarzy, gdy obcas buta obrócił się na chodniku. Teraz wzrok skierowany był w ciemny zaułek, gdzie dogorywała samotna latarnia. Poczuła chłód. I zapach.
Chyba wstrzymała oddech. Zapach krwi, tak obrzydliwie, okrutnie znajomy, że aż zadrżała.
Światło mrugało epileptycznie, jednak Natasha nie zmrużyła oczu, a jedynie je otwarła szerzej, nawet jeśli uliczka pochłonęła ją bez litości. Ściany zaciskały się, ciemność przerywały błyski, ciszę – oddechy, świeże powietrze – duszący zapach.
Chryste...
— Natalia...? Natalia, co ja... Co ja zrobiłem?
Metal zbrudzony posoką, kałuża krwi. Klęcząca sylwetka cienia z ramy jej okna, która pochylona nad ciałem, drżała niekontrolowanie.
I nagle obraz się wyostrzył. Jej włosy już nie tańczyły, a opadły utulone pałętającym się wszędzie mrokiem, oczy nie śledziły krajobrazu a Natasha wpatrywała się w swoją sztukę.
Estetyczną sztukę, która stała się krwawą abstrakcją. Chaosem.
Popatrzył na nią. Wzrok cierpiącego człowieka, wzrok kogoś, kto właśnie umarł, komu wydarli resztki człowieczeństwa i napluli w twarz. Wzrok Jamesa Barnesa, wydobytego spod syberyjskich lodów władanych przez Zimowego Żołnierza. Wzrok, na którego widok Natasha mogła tylko rzewnie zapłakać.
Podeszła, uklęknęła obok. Starała się nie zauważyć otwartych oczu ofiary, ślady po kuli w kurtce ani ciemnej, jednoznacznej plamy wokół. Wyłączyła się na wszystko, by widzieć jedynie sztukę, choćby tę chaotyczną. Jej sztukę.
Nie zważała na łzy, ujęła metalowe palce w swoje. Nie da mu odejść, nie znowu. Nie, kiedy jest tak blisko. Niemal zapomniała, jak wyglądały jego oczy, chociaż puste i zimne na wskroś, błagała, żeby nie dał sobie odebrać iskry życia w martwej skorupie.
— Kim ja... Co ja... Dlaczego...
Zwróciła jego twarz ku sobie. Płakał. Tym go uczynili, płakał za kimś, kim już nigdy później nie będzie. Umarli, oboje. Czy ktoś o tym wiedział? Jedynie ich dusze, których wnętrza wrzeszczały pustką.
— To nic. Nic się nie stało, James. Wszystko jest dobrze. — Chciała, żeby jej uwierzył, że nie jest tym, za kogo go uważali i kim stworzyli, nawet jeśli było to kłamstwo. Chciała po prostu coś zmienić, coś poczuć, mieć cokolwiek pod upragnioną kontrolą ten jeden raz.
Stąpali po szkle, z każdym krokiem ranili stopy. Natasha to wiedziała, lecz gotowa była cierpieć. Zawsze to robiła, zawsze robili to razem, więc teraz... Teraz musiało być inaczej.
— Musimy stąd iść, dobrze?
Najpierw cisza. Później tylko ból.
— Kłamiesz.
Przez krótki moment szkło niebezpiecznie trzasnęło. Mrugający blask latarni odbijał się w ich łzach – istnień, których ciała i zranione dusze niegdyś tańczyły razem.
— O czym... O czym ty mówisz?
W jego głosie usłyszała żal tak wielki, Boże tak wielki...
— Nie ma cię tutaj, ‘Talia.
Pokręciła głową. Dotknęła dłonią policzka, pokręciła głową, zapłakała. Wszystko, żeby nie dopuścić prawdy, żeby nie słyszeć nic, poza tym rozedrganym oddechem, cichym szlochem. On był jej. Zawsze będzie obok. Zawsze. Przecież... Przecież obiecała, prawda?
— Jestem. Jestem, słyszysz? Ale musimy już iść.
Panika. Policyjne syreny. Nie mogli... Nie znowu.
— Dobrze wiesz, co się teraz stanie.
Ścisnęła dłoń, jego dłoń, do której chwilę później włożył pewien przedmiot. Natasha czuła ciężar tej pamiątki, jak ugina jej kolana w płaczu i odbiera kontrolę. Łamie ją doszczętnie, rwie na kawałki i zabija to, co uważała za istotne.
— Po prostu — szeptała, panika ściskała gardło, syreny coraz bardziej wżynały się w skronie, bezlitośnie ściskając czaszkę. — stąd chodźmy. Razem. Wszystko się ułoży, dobrze? Wszystko-...
— To kłamstwo.
— Nie mów tak... Błagam, nie.
Wstał, oczy załzawione, cierpiące. Na moment odetchnął, patrząc w noc i przez ułamek sekundy jego chaos pasował do artyzmu sztuki nocy. Już czuł te światła na sobie, już czuł, jak buty uderzają o dach, bezszelestnie uciekając do nicości. On był nicością. Duchem. Legendą.
Tamtej nocy właśnie to sobie uświadomił, jednak zanim przyjął naszyty mu przydomek, zdołał nachylić się nad jego małą, rudowłosą baletnicą.
— Kiedykolwiek się spotkamy, kiedykolwiek to się skończy lub nie... Zostaniesz moją żoną?
‘Talia nie zdążyła odpowiedzieć. Ciemność go zabrała, a jej postać znów stała się tylko ozdobą pustej ulicy.
Na skrwawionych palcach kołysał się naszyjnik.

CZYTASZ
ɪ'ᴍ ɴᴏᴛ ʜᴇʀᴇ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷ
Fiksi Penggemar❝ Na rzeczywistości zbudowała fikcję. Jednak kiedy ta przestała nią być, ona... tego nie zauważyła. ❞ FANFICTION | Natasha Romanoff & James Barnes