we will always be t h e r e

202 23 5
                                    

Nie zobaczyła tęczy, a kruki okazały się wróblami, świergocącymi wesoło w gałęziach drzew. Rynny nigdy nie było, krople deszczu wyschły na nieistniejących czarnych, smolistych skrzydłach ptaszysk pod miejskim niebem.

Może uwierzyłaby, że jej tam nie ma, może tak naprawdę była lub nie, a nawet jeśli... Nie chciała. Uwierzyłaby w łopot skrzydeł, gdyby nie kaszel, który dobył się z gardła gwałtowny i niepohamowany. Natasha była słaba. Przyznała się do tego – cholernie słaba, zmęczona i pokonana.

Dłoń, jaką przysłoniła usta, zabarwiona była krwią. Czy aby na pewno? Czy to też krew ze ścian Komnaty?

(melodia tańczyła z metronomem, równe kroki, prosty kręgosłup)

Spuściła wzrok. Stopy odziane w satynowe baletki wyglądały groteskowo na wykładzinie brudnej od grzechu. Uśmiechnęła się. Pusto, bez wyrazu. Jakby maska zakładana co dnia istotnie stała się drugą skórą Czarnej Wdowy, chociaż nadal chowała gdzieś nadzieję, że zdoła ją zdjąć. Nie zdoła. Wiedziała to.

(rude włosy okalały swobodnie porcelanową twarz, która przez wiele lat pokruszy się na miliony kawałków)

Odwróciła głowę. Malutka baletnica stała na podstawce pozytywki, zastygła w perfekcyjnym piruecie. A Natasha czekała na kruki, wpatrzona w czerwone baletki. Na kruki, których nie było.

(światło mgliście wpływało na salę baletową, nie zważała na nie. Była mrokiem)

Po policzkach spływały łzy. Wiatr bijący z okna przypominał Syberię, zasłona łopotała, szukała śniegu. Natasha też go szukała, nawet wyciągnęła poranioną dłoń przed siebie chcąc złapać białe płatki na lodowatą skórę, ale spotkała się jedynie z podmuchem zimnego wiatru. Czy dobył się spod skrzydeł wróbla, kruka, czy jej samej?

Wzrok nie widział nic. Widział ledwie kontury pokoju, którego nie pamiętała zbyt dobrze. Pot w postaci kropel spływał po skroniach, osiadał na obojczykach unoszących się równomiernie, ale Natasha wciąż się uśmiechała.

(buty przesunęły się po podłodze bezszelestnie, kroki zrównane z metronomem)

Uśmiech rozpaczy. Oczy nijakie, pozbawione czasu, szczęścia. Wyrażały... Wszystko. Ale tylko jej sztuka mogła je odczytać. Emocje, ściśnięte w pulsujących skroniach, wypełnionych lodem płucach i suchym gardle. Emocje ukryte w kroplach świeżej krwi na dłoniach i kąciku bladych jak ściana warg, tak dawno nie obdarzonych pocałunkiem.

(czy przeczuwała? Baletnica zatraciła się w tańcu, obserwowana tylko przez syberyjski śnieg)

Chyba nie miała siły sięgnąć po (diamentową) strzykawkę, ale nie musiała. Kruki (wróble) ucichły, jakby świadome potrzebnej ciszy dla zbolałego istnienia. Ich (potężne) drobne skrzydła radośnie trzepotały w powietrzu, tworząc cienie na kafelkach balkonu. Jeden przysiadł na krawędzi barierki.

Natasha pomyślała, że był piękny.

(i chociaż była samotna, samotności nie czuła. Jedynie pustkę)

Była samotna. (Kruk) Wróbel przekrzywił głowę w jej stronę i zaćwierkał. Zaśmiała się, ale z ust nie dobył się żaden dźwięk. On zaśpiewa za nią, zaufała mu.

Wróbla tam również nie było. Albo jednak?

Głowa opadła na materac łóżka za nią, nogi odziane w baletki bezwiednie leżały wyciągnięte w stronę balkonu. Rude włosy przykleiły się do czoła.

I wtedy postanowiła zadzwonić, bo ptak rozmył się odrobinę, jakby wcale nie należał do jej świata.

(nie wiedziała jeszcze, że ta się wypełni, nawet jeśli potem i tak ją zniszczą)

Sygnały brzmiały (jak metronom) jednostajną nutą, niemal zatrzymaną w gęstym powietrzu.

— Steve...?

Ptak odleciał. Nie było go. Niesłyszalny trzepot skrzydeł, a potem ledwie skrzydła muśnięte światłem na piórach.

— Natasha? Coś się dzieje? Brzmisz jakbyś-...

— Wtedy miałam rację, wiesz?

Cisza. Mówiła dalej.

— Jestem zepsuta, Steve. Bardzo, bardzo zepsuta. I... Przepraszam.

— Nie wychodź nigdzie. Już jadę.

Zignorowała to.

— Chyba za wszystko. Za to co zrobiłam i pewnie zrobię. Po prostu... Chciałam żebyś to usłyszał.

— Natasha, o czym ty-...

Uśmiechnęła się. Słona łza zmyła odrobinę krwi z wargi.

(Co to jest, ‘Talia?)

Zobaczyłam kruki, Steve. Zobaczyłam je. A on tam był. I czeka na mnie.

Rozłączyła się, telefon głucho upadł na podłogę.

(na zewnętrznej barierce starej szkoły baletowej przysiadł kruk w kolorze smoły, a słońce odbijało się blaskiem na piórach)

Patrzyła, ale wzrok nic nie widział. Dzień (który z kolei?) budził się do życia, ale ona czuła, że jest poza nią. Że to nie jest jej dzień. Żaden chyba nim nie był. Zasłona długa do ziemi szarpnęła się na mocowaniach i pogłaskała poranione przedramię, by później spłynąć łagodnie po wnętrzu dłoni. Blizny nie zbledły, bo metal ich nie głaskał.

I uśmiechała się. Dopóki jedyna znana jej melodia nie osiadła na wargach naznaczonych krwią.

(nie podobała jej się muzyka z pozytywki. Zaczęła nucić własną, a kroki same się układały)

The itsy bitsy spider climbed up the water spout

Down came the rain and washed the spider out

Może tak naprawdę wcale jej nie śpiewała, a robił to wróbel (kruk)?

Przecież go tam nie było.

Zamknęła oczy.

Szum deszczu ją koił. Nie przestawała się uśmiechać.

Out came the sun and dried up all the rain

And the itsy bitsy spider climbed up the spout again

Deszczu nie było. Tylko słońce, którego unikała, a teraz czule głaskało wyziębiony, wydrążony łzami policzek. Natasha chyba przeczuwała. Ale śpiewała, cicho, jakby chciała zastąpić szum deszczu, kłapanie dziobów i młócenie powietrza skrzydłami.

I believe in love

And who knows where or when

(odwróciła się. Kroki zgrywały się z metronomem. Nie tylko jej)

Słyszała kruki, słyszała własny oddech, słabnący. Syberia go zabrała. Uśmiech chyba był jej przeznaczony, doczekała go.

Bit it’s comin’ around again

Odetchnęła pełną piersią. Po raz pierwszy. I ostatni.

(Podniosła wzrok na oczy jeszcze puste, chociaż nie powinna. Nie tak przecież zaczęli swoją historię. Zmieniła ją. Bo może, kiedy popatrzy, nie zauważy, że tak naprawdę martwe serce już nie bije, a upragniona fikcja stała się... Rzeczywistością. Ich rzeczywistością.)

 

_______________

[KONIEC]

ɪ'ᴍ ɴᴏᴛ ʜᴇʀᴇ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz