FIVE: shoot and run

230 27 3
                                    

Pierwszy strzał.

Środek.

Drugi strzał.

Środek.

Chyba nie potrafiła spudłować. Nie teraz, kiedy była już zniszczona.

Później przestała już liczyć, huki zlewały się w masę dźwięków, które zwykle budzące lęk, jej były obojętne. A przynajmniej tak zwykła sobie wmawiać, przez tyle godzin, dni, miesięcy i lat, tyle czasu straconego na plątanie się w wygodnym kłamstwie, jakiemu uległa szybciej, niż ktokolwiek by myślał. Wmawiała sobie wiele rzeczy i jedną z nich był pistolet.

Że sama nauczyła się trzymać za rękojeść.

Że sama uspokoiła drżenie dłoni i metal wcale nie muskał bladej skóry ruchem kojącym, lecz pewnym.

Że od zawsze przeładowywała magazynek intuicyjnie, nie patrząc na poczynania nauczyciela.

Że huk wystrzału od kiedy tylko sięgała pamięcią niewiele różnił się od ciszy, podczas gdy jazgot we wnętrznościach wzbudzał mdłości, a łuska pustego naboju turlała się wyłącznie pod jej baletkami jeszcze nieskalanymi krwią.

Zdjęła słuchawki, powiesiła je na szyi, na której tyle splotła dłonie. Uprzednio włożyła broń do kabury, bo przez moment zapragnęła pozbyć się jej ciężaru z dłoni.

Na strzelnicy była sama, echo kroków niosło się po pustych ścianach, ale przywykła. Trudno stwierdzić, czy do samotności czy do jej działania. Natasha nazywała to hipokryzją; mówiła, że nienawidzi samotności, jednak uciekała do niej, kiedykolwiek tylko się dało. Pobyć z myślami, z samą sobą, choćby miała znienawidzić każdą minutę spotkania z własnymi demonami.

Demonów miała wiele. Jednym z nich był pistolet.

Otarła dłonią czoło.

Odbijała się w oknie, krawędzie zwielokrotnione, aczkolwiek to miało sens. Ona była rozmyta, niejednolita i pokruszona tak bardzo, że jej krawędzie praktycznie nie istniały.

Popatrzyła się w noc. Na zewnątrz widziała jedynie ciemność. Pozwalała jej się pochłaniać, ale nawet kiedy zamknęła oczy, wstążki czerwonych baletek przebijały się przez mrok. Może były rzeczywiste? Może to nie wytwór wyobraźni, a światło ciężkiego księżyca wcale nie świeciło tak jasno, jak myślała?

Ciężar broni wrzucił ją znów w odmęty rzeczywistości. Bezbarwnej rzeczywistości Natashy Romanoff, której palce kurczowo zaciskały się na rękojeści.

Huk, a za nim kolejny.

Nie zauważyła, kiedy łzy na znaczyły skórę ani kiedy pociski jeden za drugim wżynały się w środek tarczy i przebijały ją na wylot.

Zmieniła magazynek.

Znowu wierzyła we własne kłamstwa, powtarzane na tyle często, że wierzyła w nie bardziej niż w prawdę. Prawda bowiem teraz była fikcją, a fikcja prawdą, jednak tylko jej poraniony umysł to rozumiał.

Że to on nauczył ją trzymać rękojeść.

Że to on uspokajał drżenie dłoni, a metal muskał bladą skórę ruchem kojącym, lecz pewnym.

Że to on był jej nauczycielem.

Pytanie brzmiało, czy ona potrafiła się do tego przyznać. Do tęsknoty, bo... Czarna Wdowa nie tęskniła. Nie miała za czym. Nie miała niczego. Była niczym. Zdana na siebie skorupa człowieka ulepiona z gliny Czerwonej Komnaty przez ludzi, którzy ludźmi nie byli i potrafili jedynie niszczyć. Prawie im się udało, zniszczyli w niej niemal wszystko poza paroma skrawkami człowieka.

Trzymała je kiedyś, we wnętrzu tamtej Natashy, ale po tym jak je oddała, został zaledwie pył.

Nie potrafiła go pozbierać.

Odprowadzona przez smugę światła, pozwoliła dotknąć blaskiem rudych włosów zanim zapłaciła i wyszła z budynku prosto w noc, z którą była kojarzona.

Ciemność ukryła łzy i pozostawiła jej oblicze nietknięte emocjami.

_______________

Nie skrzywiła się na zaciągnięte żaluzje. Sama je tak zostawiła.

Przez krótki moment, w zasadzie jeden oddech, jedno mrugnięcie i jedną myśl, wydawało jej się, że na ścianie sypialni zagościł znajomy cień. Potem jednak odwróciła się, pokręciła głową i usiadła na łóżku, wpatrzona w nocny krajobraz miasta, starając się zignorować tępy ból między żebrami. Bolało ją, bo czegoś brakowało.

Odciągnęła wzrok od ramy okna, jednak mimo bijącego od niego chłodu nie zamknęła go.

Przeczesała włosy palcami, wypuściła powietrze, a potem zagryzła wargę, gdy jej wzrok dosięgnął kurtki przewieszonej przez oparcie krzesła. Za to pod nogami mebla... Zamknęła oczy na czerwień baletowych butów.

Wyobraziła sobie ich strukturę pod palcami, która wydawała się odległa jak wspomnienia minionego lata albo raczej... Zimy. Pamiętała, jak oplatały kostki i jak każdego cholernego dnia ocierała łzy z policzków, gdy obolałe stopy ponownie musiała ozdobić właśnie nimi.

Rysowała nimi wzory na zakurzonej podłodze, a blask pokrytej śniegiem Syberii był tłem dla jego postawnej sylwetki. Strażnik bieli, nieskończonych horyzontów Rosji, w jakiej utknęła bez szans na ratunek; strażnik, którego spojrzenie paraliżowało, lecz baletnica widziała w tych oczach jedynie ból. Pamiętała, że wtedy stopy nie doskwierały tak bardzo, bo wówczas postanowiła odebrać jego cierpienie. Dowiedzieć się kim jest, kiedy Syberia go nie pochłania lub śnieg nie plami się krwią.

Ponieważ jego istnienie mogłoby pomóc Natashy odnaleźć jej własne.

Zacisnęła pięści. Nie wiedziała, co ją do tego pchnęło.

Impuls? Odruch? Ciekawość?

Czym byłby impuls dla kobiety bez duszy, odruch dla wyszkolonej Czarnej Wdowy, a ciekawość dla baletnicy, która znała już wszystko?

Trzęsły jej się dłonie. Metal gładził skórę, wzrok rozmazywała panika, ale... Czego tak właściwie się bała? Że nie zdąży. Że nie złapie, że pozwoli odejść.

Wysupłała z kieszeni strzykawkę, opakowaną w foliowy woreczek. Chciała coś sprawdzić. Tylko raz.

Nie wiedziała, dlaczego zabrała je z misji, dlaczego w ogóle przyszło jej to do głowy, jednak nie zastanawiała się nad czymś tak nieistotnym. Pragnęła ukojenia, błogiego otępienia i ciszy bezkresnej jak Syberia.

Natasha Romanoff doświadczyła tego wszystkiego w momencie, w którym nacisnęła tłok.

Chyba się uśmiechnęła.

ɪ'ᴍ ɴᴏᴛ ʜᴇʀᴇ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz