Łóżko było twarde, a pościel zimna i szorstka. Chociaż właśnie to zimno ją przenikało, nie wstała, żeby zamknąć okno. Wieczorny podmuch bawił się rudymi kosmykami, podrywał je do tańca, czasem owiał kark Natashy lodowatym oddechem.
Wpatrywała się w półmrok, którym otulony był pokój. Na ścianach pokrytych starą tapetą powstawały rysy w miejscach, gdzie ta odchodziła całymi płatami. Na komodzie stał ozdobny wazon z uszczerbionym uchwytem, pojedynczy sztuczny kwiat opierał się bezwładnie na jego krawędzi.
Natasha wówczas pomyślała, że też taka jest. Sztuczna. Nie potrzebuje wody czy światła, od najmłodszych lat zdana na siebie. Lecz co było jej oparciem? Czy jako pozbawiona życia roślina miała siłę trwać pionowo tak dzielnie, jak wymagali? Jej oparciem było coś, co zauważyła dopiero, kiedy zamknęła na chwilę oczy, a potem je otworzyła, mierząc się w pojedynku z mdłym światłem osiadłym na tapecie. Oraz... Z cieniem.
Cieniem na tyle znajomym, że zacisnęła palce na materiale poszewki tak, jak zacisnęła powieki. Chciała, żeby to się skończyło. Żeby przestali ją oszukiwać, żeby... Chyba żeby sama przestała siebie oszukiwać i się obudziła. Obudzić się nie potrafiła, ale w głębi duszy nawet nie miała ochoty.
Po policzkach zimnych jak wieczorny chłód spłynęły pojedyncze łzy. Zniknęły niezauważone pośród ciemności i jedynie światło latarni mogło ujawnić ich byt na skórze Natashy Romanoff. Nie miała dłużej ochoty patrzeć przed siebie. Odwróciła się na drugi bok, wystawiła twarz na wiatr, jasność i...
Jego buty opierały się o ramę, karabin spoczywał na udzie. Postawna sylwetka teraz wydawała się być ozdobą na tle nocnego krajobrazu. Nie pasował tam, a jednocześnie wywoływał zachwyt. Natasha lubiła bowiem estetyczną sztukę, a on nią był. Jej osobistą sztuką. Ciemne włosy wiatr targał tak jak jej rude, twarz zakrywała maska, ale ona wiedziała, że wyraża nostalgię.
Był piękny.
Zacisnęła usta, żeby nie wypuścić z nich zbyt głośnego westchnienia. Żeby nie zauważył i pozwolił się obserwować. Podziwiać, w chorobliwie obsesyjny sposób, a jednocześnie bolesny niczym śmierć. Nie zdawał sobie sprawy, że ją bolało. Cholernie bolało.
Po prostu patrzył w noc. Utożsamiał się z nią. Zastanawiała się, czy liczył gwiazdy, czy zwracał na nie uwagę. Kiedyś zwracał. Sama go ich nauczyła.
— James...?
Szept zadrżał w ciszy, wprawił powietrze w drgania. Chciała milczeć, nie zdradzić. Jednak imię samo wypłynęło z jej ust, nie kontrolowała tego. Brzmiało pięknie, jak wtedy, gdy mówiła je po raz ostatni zanim zabrali im wszystko, co niegdyś posiadali.
Odwrócił się spłoszony, okropnie spłoszony. Metal dłoni błysnął w blasku, łuski zaśpiewały kołysankę, gdy oparł się o krawędź, by przerzucić nogi na stronę schodów przeciwpożarowych. Przez ułamek sekundy jasne oczy przebiły jej ciało niczym sztylet. Trafił w samo serce, którego miała nie czuć, a potem... Potem zniknął.
Nie. Nie może. Nie teraz.
Odrzuciła zimną pościel, nie zastanawiała się. Łzy zastygłe na policzkach tworzyły ścieżkę, którą po raz pierwszy postanowiła podążyć.
Wybiegła, noc szarpnęła włosami, zdzieliła zimnem w twarz, nie wiedząc, że zimno nie robiło na Natashy wrażenia. Natasha bowiem biegła. Biegła po schodach, goniąc swojego anioła stróża. Goniąc huk wojskowych butów, szczęk kombinezonu i pragnienie naprawienia czegoś, co kiedyś zepsuła. Później biegła po dachu, gdzie mokra od deszczu nawierzchnia drażniła bose stopy, a on nadal był za daleko, by chwycić, przytrzymać i nigdy nie puścić.
Miasto otuliła cisza, Bukareszt nie był świadomy zdarzenia na dachu pewnego motelu, gdzie baletnica pragnęła jedynie odzyskać istnienie tak bardzo podobne do jej własnego. Odzyskać i nie oddać nikomu.
Upadła. A on nadal był za daleko, gotów rozmyć się w ciemności nocy.
Bezradnie uderzyła kolanami w beton, dłonie zapiekły od otarcia, lecz najbardziej zabolały łzy, które bezlitośnie wypalały skórę Natashy.
— James! — krzyk był żałosny, a rozpacz już na zawsze rozgościła się między ciasnym uliczkami. Dotarła do najmniejszych zakamarków miasta i już na zawsze tam pozostała.
Uniosła głowę, klękając na ziemi, po czym zamarła. Tak, jak on.Zatrzymał się.
Wyciągnęła dłoń. Boże, błagam, błagam, nie odchodź. Nigdy.
— Nie pamiętasz?
Jedna odpowiedź. Jedno słowo uleczyłoby jej cierpiącą duszę, uwalniając od cholernej niewiedzy. Musiał, przecież... Przecież ona pamiętała. On także, prawda? Oni go zniszczyli, złamali i zaprzedali pustce, ale nie byliby zdolni zabrać mu czegoś tak ważnego. Nie pozwoliłby im.
Był daleko, ale oczy błysnęły bólem na jeden krótki moment, zanim bezszelestnie zeskoczył z dachu i pozostawił Natashę pośród mroku. Mroku, który pochłonął ją właśnie tamtej nocy.

CZYTASZ
ɪ'ᴍ ɴᴏᴛ ʜᴇʀᴇ. ʷⁱⁿᵗᵉʳʷⁱᵈᵒʷ
Fanfic❝ Na rzeczywistości zbudowała fikcję. Jednak kiedy ta przestała nią być, ona... tego nie zauważyła. ❞ FANFICTION | Natasha Romanoff & James Barnes