[rozdział dodatkowy, niezwiązany z główną fabułą]
Nie umiał zapomnieć.
Ważka przeleciała przed twarzą młodego kultywatora pogrążonego w medytacji. Spokój malował się na jego twarzy. Włosy delikatnie falowały na łagodnym wietrze wraz z białą przepaską we wzory chmur, która była przewiązana przez jego czoło. I płakał. Pojedyncze łzy spływały wraz z melodią dobiegającą z gór, gdzie młodzi adepci ćwiczyli kolejne pieśni. Brzmiały one piękne. Napawały uszy młodego kultywatora brzmieniem, które przywoływało wspomnienia.
Uśmiech.
Ciepłe powitanie.
Pierwsze uczucie.
Nie umiał medytować wspominając tę twarz, której dłużej obok niego nie było. Pozostał tylko flet, Uśmiech Cesarza i dzwoneczek, odnaleziony niegdyś u podnóża góry. Brakowało właściciela.
Dźwięki grywane przez młodych adeptów były inne od tych, które wydobywały się spod jego palców, gdy jeszcze sam ćwiczył na tej górze. Były nieobeznane z instrumentem, niezdarne i trochę chaotyczne, ale podziwiał zapał chłopców, którzy w tych ciężkich czasach znaleźli siłę, by kroczyć ku lepszej przyszłości.
A przyszłość mijała dziś. Wraz z kroplą wody opadającą z kamienia. Wraz z delikatnym szumem wiatru krążącym wokół drewnianej rezydencji. Wraz z ostatnim skokiem czarnego królika bawiącym się przed altaną.
Rozbrzmiały głosy radości u podnóża gór, świętujących nadejście pierwszej rocznicy śmierci demonicznego kultywatora, Wei Wuxiana. Ludzie z miasta szykowali wieczorem ucztę. Fajerwerki stały przygotowane na główny punkt festiwalu, a trunki dostarczono pod pilnym okiem Lan Xichena.
„Wei Wuxian nie żyje" — głosił napis na transparentach, którym młodzieniec nie chciał się przyglądać.
W Zaciszu Obłoków radość nie trwała, nie w rezydencji ukrytej w górach, z dala od głównej części klanu. Guqin leżało obok młodzieńca, struny były napięte, ostre i pełne siły, jakby gotowe w każdej chwili stanąć do walki.
Lan Wangji ujął rękaw od szaty i podwinął go, podsuwając palce do instrumentu. Przejechał nimi po gładkim, magicznym drewnie, z którego nadal po tylu latach wydobywała się moc.
Zagrać czy nie?
Obok nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć jego grę, brzmienia wydobywające się nie z tego świata, które nie tylko uwalniały strapione dusze z tego świata, ale i przynosiły ulgę dla żywych.
Nie dla nich chciał grać.
Oczy młodzieńca wyrażały niewiele. Ogarniała je smutna pustka. Siedział sam, wpatrzony w guqin, w miejsce naszykowane dla kogoś innego. Innego młodzieńca ubranego w czarną szatę, uśmiechającego się w jego kierunku szeroko, z fletem w dłoni. Razem mogliby zagrać. Nigdy wcześniej wspólnie nie zagrali.
Może jeśli...
Lan Wangji podjął instrument. Położył go na swoich udach i szarpnął za pierwsze struny. Ten jeden dźwięk rozniósł się po całych górach, po Zaciszu Obłoków, które zamilkło na moment, by wsłuchać się w nieznane im dźwięki. Potem ruszyli dalej, oprócz chłopca, który przygryzał jabłko obok drzewa i wpatrywał się w starszych praktykantów. Nie zwracali na niego uwagi, więc nikt nie zauważył, kiedy jabłko spadło na ziemię.
Chłopiec wbiegł wyżej, do rezydencji znajdującej się na uboczu, nim rozbrzmiała kolejna melodia. Była czysta i nieskalana, przynosiła sercu spokój. Chłopak zatrzymał się przy zagajniku pełnym królików. Pogłaskał je.
— Sizhui? — odezwał się młodzieniec.
Chłopiec poprawił szatę i powitał starszego kultywatora z grzecznością, którą nauczył go sam Lan Wangji.
— Piękna — wydukał nieśmiało. — Mogę... Mogę zagrać?
Wyraz twarzy kultywatora nie zmienił się. Jednak wskazał na miejsce obok siebie i na guqin, które wcześniej przygotował dla chłopca — mniejsze i bardziej poręczne.
Dziecko wyruszyło w podskokach do drugiego panicza Lan. Usiadło obok, podwijając białą szatę. Uśmiech nie schodził z dziecka. Cały czas chłopiec śmiał się, drżał z ekscytacji, a kiedy spojrzał w kierunku instrumentu... zawahał się.
— Spróbuj — nakazał mu krótko Lan Wangji.
Sięgnął po guqin. Struny zadrżały, kiedy zbyt szybko podniósł instrument. Zmartwiony zacisnął niepewnie palce na drewnianej obudowie.
— Zagramy... co... kogo? — burknął pod nosem i schował twarz za niezwiązanymi włosami.
— Wangxian — wymówił nazwę utworu, która nic nie mówiła młodemu Sizhui.
— To jakaś specjalna melodia?
— Yhy.
— Będziemy kogoś przywoływać?
Lan Wangji skinął głową.
— A to ważna osoba? — pytał dalej Sizhui. — Uczyłem się, że im większy związek między przyzywaną osobą a grającym, tym większa szansa, że się pojawi! — powtórzył radośnie słowa nauczyciela.
Jednak kultywator zamilkł z palcami na strunach. Jego włosami poruszył silniejszy wiatr, porywając je w prawą stronę. Czarny królik doskoczył do niego, chwycił za szatę i przegryzł ją łagodnie. Lan Wangji pogładził futerko zwierzęcia.
— Bardzo ważna — odpowiedział w końcu dziecku. — Ale... nie przybędzie.
Nie przybyła nigdy wcześniej. Grywał melodię często, przysłuchiwał się wieściom, pytał inne dusze. Grał i grał, popijając Uśmiech Cesarza, trzymając mocno Chenqinga, aż zrozumiał...
On nie wróci.
— To może zagramy razem?! — zaproponował niespodziewanie Sizhui. — Na pewno nauczę się cudownie grać! Razem, przywołamy go razem! — krzyknął, a potem mocno zasłonił usta.
W Zaciszu Obłoków nie wolno było krzyczeć.
Lan Wangji nie skarcił chłopca. Zamiast tego położył dłoń na głowie dziecka i pogładził jego włosy. Po raz pierwszy delikatnie się uśmiechnął, kąciki jego ust uniosły się tak niewiele, że postronna osoba nie zauważyłaby żadnej różnicy.
Dla Lan Sizhui znaczyło to wszystko. Więcej niż pierwszy śnieg. Więcej niż pierwsza gra na instrumencie. Ten uśmiech przywoływał coś więcej niż nagły przypływ ciepła w pierwsi dziecka. Dawał nadzieję, która może i była złudna, ale sprawiła, że rocznica stała się inna.
CZYTASZ
[z]Forgetting Envies ~ Mo dao zu shi
FanfictionPrzemijają lata, uciekają wieki, ku zapomnieniu zmierzają tysiąclecia, a melodia Chenqinga wciąż rozbrzmiewa w myślach Nieśmiertelnego Mistrza z nadzieją, że nienawidzony przez wszystkich Wei Wuxian powróci. Jednak po dwóch tysiącach lat kultywacja...