Rozdział 9

143 48 46
                                    

Pasożyt.

Upiłam łyk wina, nawet nie delektując się jego smakiem. Było obrzydliwe, tandetne i odrażające. Ale czego można się spodziewać po sikaczu za zaledwie dziesięć złotych?

Morderczyni.

Kolejny łyk i kolejny grymas na twarzy. Żadnej rozkoszy czy zachwytu, piłam to wręcz za karę, a cienka warstewka, która oblepiła moje gardło, naciągała mnie na wymioty.

Koteczek.

Miałam ochotę splunąć tym, co miałam w gardle, a resztę wylać do zlewu. Od przeszło godziny siedziałam w tej samej, niewygodnej pozycji z kolanami podciągniętymi pod brodę, raz po raz przykładając gwint szklanej butelki do ust.

Nieudacznica.

Odłożyłam wino na półkę i sięgnęłam po szklankę z wodą. W buzi miałam jedynie paskudny posmak, który za nic w świecie nie chciał zniknąć.

Nigdy więcej tego obrzydlistwa.

Na palcach prześlizgnęłam się do kuchni i z pełną szklanką wróciłam do pokoju. Schowałam wino do szafy, tak aby sterta kartonów skutecznie je zasłoniła. Zdecydowanie nie tak wyobrażałam sobie dzisiejszy wieczór. Miało być naprawdę przyjemnie. Tylko alkohol i ja, żadnych natrętnych myśli, okrutnych wspomnień czy durnowatych przemyśleń. Pragnęłam jedynie wolności. Wolności, której nie zaznałam już dobrych kilka lat.

***

Zakopianka jak zwykle stała. Sznur wozów leniwie poruszał się do przodu i co jakiś czas dało się słyszeć trąbienie klaksonu. W przeciągu dwudziestu minut ledwo minęliśmy Solvay.

Wcisnęłam słuchawki do uszu i pogłośniłam muzykę. Michaś siedzący w foteliku obok zasnął, a jego główka opierała się o poduszkę.

Nad drogą unosiły się tumany kurzu i dymu. Już dawno zamknęłam okno, bo smród, wpadający przez wąską szczelinę był nie do wytrzymania. Zresztą, ciągłe warczenie silników także stało się uciążliwe.

Trasa do Zdowa zajmowała w granicach półtorej godziny, jednak tym razem trwała grubo ponad dwie.

Obudziłam Michała, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze domki i znajoma tablica pomazana farbą. Mała mieścinka liczyła ledwo kilkanaście domów ułożonych na krzyż, a dwa niewielkie sklepy były jedynym zaopatrzeniem wioseczki.

Dziadkowie mieszkali niedaleko kościoła. Przejechaliśmy wzdłuż pojedynczych domów, a stara chata, która już od kilku lat stała opuszczona, niszczała coraz bardziej. Po ulicy walało się pełno liści, chodniki zostały zawalone śmieciami, a ogrody wyglądały niezwykle szaro i ponuro. O tej porze praktycznie nigdzie nie było zielonej trawy, kwiaty poznikały z donic powystawianych na parapetach, a pobocze pokrywała warstwa błota.

Kamienie zgrzytnęły pod oponami. Pomogłam Michałowi odpiąć pas i wysiadłam z auta na żwirowy podjazd. Ciepły wiatr musnął moją skórę, przynosząc ze sobą charakterystyczny zapach gospodarstwa. Nie minęło kilka minut, jak na niewielkim ganeczku pojawił się dziadek w swojej ulubionej kamizelce z norweskim wzorem.

Michał schował się za moją nogą. Po raz kolejny nieśmiałość wzięła nad nim górę. Przykucnęłam przy chłopcu i położyłam dłoń na chudziutkim ramieniu, ale on nawet nie podniósł główki do góry. Stał skulony, nieustannie wpatrując się w czubki swoich butów.

― Nie masz się czego bać, jestem przy tobie cały czas, jasne? ― szepnęłam.

― Wstydzę się ― wydukał.

TajemnicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz