Rozdział 12

100 32 28
                                    

Ubrałam ciepłe rzeczy i zanim ktokolwiek zdążył się obudzić, wyszłam z mieszkania. 

Przeszłam Wałami, zahaczając o pobliski sklepik przy Jubilerze. Miasto już od dawna tętniło życiem. W powietrzu unosił się zapach spalin, a szare chmury przysłaniały niebo. Poprawiłam niedbale zawiązany szalik, który ledwo osłaniał moją szyję.

 Przysiadłam na rynku. Przez plac przetaczały się tłumy ludzi, a pojedynczy rowerzyści mknęli samym środkiem, niezgrabnie omijając przechodniów. Grupa nastolatków paląca papierosy zniknęła za rogiem, a samochód straży miejskiej zatrzymał się przy Mariackim. Usłyszawszy hejnał, podniosłam głowę do góry, kierując wzrok na wieżę. Niektórzy stanęli w miejscu, jednak znaczna większość bez cienia zainteresowania mknęła wybrukowanym placem, pośpiesznie stawiając kroki. 

Gdzieś wśród tych setek ludzi znajdował się on. Autor wszystkich maili, komentarzy i SMS-ów. Był niczym sumienie, które domagało się pokuty. Przypominał mi, że wcale nie zapłaciłam za to, co zrobiłam... 

 Musiałam go znaleźć. Inaczej zwariuję.

Gdy melodia ucichła, poprawiłam torbę i wstałam z ławki. Przeszłam wzdłuż kamienic w stronę Bagateli, a mijające mnie samochody zostawiały za sobą kłęby śmierdzącego dymu. 

 Aga siedziała z samego tyłu, Marcela nie było, a pierwsza ławka czekała wolna specjalnie dla mnie. Usiadłam więc zaraz przed biurkiem i poprawiłam nerwowo kosmyki włosów, które wysmyknęły się z koczka. 

 Kiedy w końcu wyszłam ze szkoły, wstąpiłam po kawę do jednej z rynkowych kawiarni i z ciepłym kartonikiem przeszłam w stronę Sukiennic. Błądziłam między uliczkami, mijałam przeróżnych przechodniów i z każdym kolejnym krokiem czułam coraz większy niepokój. 

 Czy na pewno chcę tam wracać? 

 Odpowiedź wydawała się oczywista... a jednak moje nogi same kierowały się w stronę ronda. Znałam tą trasę na pamięć więc sądziłam, że spokojnie mogę zatracić się w myślach. Wiktoria i Paula na zmianę wypełniały pustkę, tocząc zaciętą walkę o dominację w mojej głowie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zabłądziłam. Stałam pod wysokim budynkiem seminarium, którego ceglane wieżyczki groźnie odznaczały się na ciemnym niebie. Mosiężny zegar wskazywał ledwo piętnastą. Przemknęłam na drugą stronę ulicy i uciekając od lodowatego wiatru, schowałam się za przeszkloną ścianą przystanku. 

 Tramwaj podjechał dopiero po kilkunastu minutach. Przepuściłam staruszkę w wejściu i usiadłam przy schlapanej szybie, kuląc ramiona. Utkwiłam spojrzenie w oparciu krzesła, starając się nie myśleć o tych wszystkich ludziach dookoła. 

 Wytrzymasz. Jeszcze tylko trochę.

 Przeszłam pod szare osiedle, którego mały plac wypełniał niewielki cyprys w donicy. Kilka razy naciskałam na dzwonek, jednak dopiero za czwartym razem głos staruszki zatrzeszczał w domofonie.

Przywitała mnie z promiennym uśmiechem i szeroko otwartymi rękoma. Jej mieszkanie pachniało drożdżami i słodką nutką powidła. 

Położyła przede mną talerzyk ze świeżo upieczonym plackiem i usiadła w skórzanym fotelu. Stary mebel zatrzeszczał, a jej pomarszczona dłoń niezgrabnie poprawiła materiał bawełnianej koszuli. 

 ― Miło, że do mnie wpadłaś. Poczęstuj się, świeżo pieczone ― powiedziała i sama sięgnęła po kawałek. 

 ― Dzięki. Jak się trzymasz? — spytałam, obejmując wzrokiem beżowe ściany. W górnym rogu kiełkowała pleśń, stopniowo wżerająca się pod farbę. 

TajemnicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz