I

218 19 27
                                    

Connor:

- Tak, już jestem! - Przyciskam telefon ramieniem do ucha, ciągnąc za sobą walizkę, gdy opuszczam budynek lotniska.

- Jak ci minęła podróż?

- Dobrze, mamuś. - Brzmię trochę niecierpliwie, manewrując między innymi podróżnymi. W końcu wychodzę z budynku lotniska i rozglądam się wokół. Nie wiem, gdzie mam iść, nawigację mam w komórce.

- Uważaj tam na siebie...

- Prędzej by mnie zabili na Bronksie niż tu.

- Nawet tak nie żartuj! I nadal nie rozumiem, dlaczego nie wynajmiesz sobie pokoju w normalnym hotelu.

- Mamo! Tak jest fajniej i taniej. - Oświadczam z radością i pewnością, bo naprawdę tak uważam. Chcę tutaj poznać nowych ludzi i inną kulturę, a nie zamknąć się w hotelowej sypialni.

- Zadzwonię wieczorem, jak się rozpakuję, okey? - Unoszę głowę, patrząc na słońce.

- Dobrze, tylko zadzwoń. Nie zapomnij.

- Zadzwonię.

- Obiecujesz?

- Obiecuję. - Poświadczam, a ona mówi że mnie kocha i powtarza, żebym był ostrożny. Kiwam głową sam do siebie i szukam adresu na mapie w telefonie. Wiem mniej więcej, w którą stronę muszę pójść, nie powinienem się zgubić. Zakładam okulary przeciwsłoneczne i uśmiecham się, gdy mijają mnie dwie śliczne, roześmiane nastolatki. Przechodzę przez jezdnię, skręcam obok kościoła, jak każe nawigacja. Potem idę wąską drogą, przy której stoją śliczne, kolorowe domy. Wyjmuję aparat i pstrykam kilka zdjęć. Jestem zachwycony tym miejscem i czuję, że to będą wakacje mojego życia. Odnajduję w końcu dom, który poznaję nie tylko po numerze, ale i po ogromnym banerze, informującym w dwóch językach o pokojach do wynajęcia. Pukam, cofam się o krok, słońce grzeje mnie w kark. Drzwi otwierają się błyskawicznie. Staje w nich młoda kobieta, ubrana w czerwoną, kwiecistą sukienkę.

- Dzień dobry, jestem Marcella, córka gospodarzy. A pan to zapewne nasz nowy gość. - Uśmiecha się od ucha do ucha i zaprasza mnie gestem. Wchodzę do środka, podaję jej dokument, podpisuję papiery i rozglądam się dookoła. Jest tutaj tak ślicznie i nowocześnie. Nie mogę przestać się uśmiechać. Dziękuję jej po stokroć i wlokę swój bagaż na górę, po krętych schodach. Pokój jest niewielki, ale czysty i ładnie urządzony. Od razu wyglądam przez okno i fotografuję ulicę, oraz budynek naprzeciwko. Ma ładne, żółte ściany. Odsuwam aparat od twarzy, gdy widzę że wychodzi stamtąd jakiś wysoki facet w średnim wieku, w ręku trzyma niewielką torbę. Mówi coś do kogoś w środku, kto stoi poza zasięgiem mojego wzroku, a potem rusza pieszo w drogę. Rzucam się na łóżko, szczerzę jak wariat i unosząc aparat nad głowę, robię zdjęcie sam sobie. Próbuję połączyć się z wi-fi, ale okazuje się że nie ma tu żadnego sygnału i nic z tego. Włączam więc dane komórkowe i korzystając z tych resztek internetu, łączę się z Audrey, licząc że odbierze. W końcu na ekranie pojawia się jej twarz.

- Jest bosko! - Wołam, nim ona jeszcze otwiera usta i ignoruję to, że pewnie słyszy mnie córka właścicieli.

- Zazdroszczę. Ja muszę siedzieć tu, na tym stażu. - Jęczy i pokazuje mi fragment biura.

- Prześlę ci zdjęcia...

- Byłeś już gdzieś? Jak plaża? Jak ludzie? Da się kogoś poderwać?

- Przyjechałem zwiedzać i robić zdjęcia, a nie zakładać kolekcję chorób wenerycznych. - Pokazuję jej język.

- Jak nie wyrwiesz jakiegoś seksownego Latynosa, to nie masz po co tu wracać. Serio, przestanę się przyznawać, że cię znam. - Unosi palec, a potem śmieje się, szepcze że musi kończyć i znika mi z ekranu. Może z drugiej strony wakacje bez internetu nie będą wcale aż tak złe?

Growing Up Is Giving UpOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz