IV

84 14 0
                                    

Connor:

Opadam na ziemię obok faceta, który leży płasko na "moim", upatrzonym miejscu. Pustą butelkę wbijam w piasek, potem i tak ją zabiorę. Fotografuję morze z tej odległości. Leżący półtora metra ode mnie gość otwiera oczy, słysząc migawkę i natychmiast zamyka je z powrotem, jakby wybudzony ze snu. Dopiero teraz dostrzegam, że skądś go kojarzę. Nie odzywam się jednak, no bo przecież jak usiądziesz obok kogoś w autobusie, to też nikt ci nie każe z nim gadać. To by była przesada. Patrzę przez moment na jego twarz, ma ładny profil. Przypominają mi się te wszystkie animacje o śpiących królewnach, budzących pocałunkiem - wygląda identycznie. Ma piękne, ciemne, gęste włosy, aż ma się ochotę zanurzyć w nich dłoń... Przestaję się gapić, jak czub. Dość. Zdejmuję koszulkę przez głowę, bo kark i plecy mam spalone słońcem i będę wyglądał jak nierówno zgrillowana tortilla. Kładę koszulkę na piasku i sam kładę się na niej. Zamykam oczy, cały czas zaciskając dłoń na aparacie. On chyba się rusza, ale to olewam, no przecież mnie nie okradnie. Chyba... Telefon mi wibruje w tylnej kieszeni, ale nawet nie chce mi się do niego zaglądać. Mogę mieć tylko nadzieję że to nie mama i że nie umrze ze strachu, myśląc że ktoś właśnie gwałci, albo ćwiartuje moje zwłoki. Jest mi dobrze i ciepło, rozpływam się, rozluźniam całe ciało. Otwieram oczy dopiero, kiedy coś mnie niepokoi i widzę że ten facet stoi nade mną, jak jakiś seryjny morderca z filmu.

Rufus:

Kiedy tylko zamykam oczy, widzę wymęczoną chorobą twarz matki. To bez sensu. Prędzej tutaj dostanę udaru i umrę, niż się odstresuję. Wzdycham na głos i wstaję, wkładając na nos okulary przeciwsłoneczne. Facet leży za blisko, narusza mi osobistą przestrzeń i mnie stresuje. Nie umiem się wyciszyć w takich warunkach. Gapię się na niego oskarżycielsko, z góry. Chwilę mi zajmuje, nim rozpoznaję w nim tego obłąkanego przyjezdnego z aparatem. Ma zamknięte oczy i mnie nie widzi. Opieram ręce na biodrach, gapię się na piegi na jego nosie. Podnosi gwałtownie powieki i wpatruje się we mnie. Przez chwilę, zdecydowanie zbyt długą, patrzymy sobie w oczy, więc odwracam wzrok.

- Zasłaniasz mi słońce, człowieku.   - Oświadcza, podpierając się na łokciach. Otwieram usta, bo chcę coś powiedzieć, ale po prostu zamieram.

- Są chyba jakieś reguły współkorzystania z plaży. - Oświadczam. Muszą wszyscy mi dokładać problemów i dodatkowo mnie wkurzać? Odwracam się i idę w swoją stronę. Mam ochotę wrzeszczeć, ale nie mogę przy ludziach. Szlag by to! I tego dupka z aparatem też... Zatrzymuję się, bo muszę wytrzepać piach z nogawek. Dzwoni mój telefon. Marszczę brwi.

- Tak? - Szepczę, bo nie jestem pewien kto dzwoni. Morze szumi mi za plecami, a dookoła drą się ludzie.

- Rufus? O matko! Dzwonię od dwóch dni... Ja wiem, że masz urlop, ale Marisa ma załamanie i... - Bradley, gość który pracuje na recepcji naszej kancelarii, jest na skraju paniki.

- Nie mogę wrócić, zamknęli lotnisko, nie teleportuję się. - Mówię spokojnie i powoli, bo wiem, że on teraz wariuje z emocji, w sumie mu się nie dziwię.

- A mogę ci wysłać maila, albo... Albo napiszesz do Marisy? Albo do Kurta? Potrzebujemy prawników w tej kancelarii prawnej! - Podnosi głos, przez co brzmi trochę piskliwie.

- Bradley, nie mogę... Moja mama nie żyje. Nie byłem z nią ostatnio zbyt blisko, nie jestem na dnie otchłani, ale... To i tak moja mama i wiesz... - Gestykuluję żywo, nie patrzę gdzie idę i prawie potykam się o czyjeś nogi. Odruchowo się oglądam - gość z aparatem leży tam, gdzie leżał. Całe szczęście, że za mną nie lezie.

- Napiszesz do kogoś? - Brad pociąga nosem. Chyba kompletnie go nie obeszło to, że moja rodzicielka jest już na tamtym świecie. Bardziej przejmuje się tym, że nie radzi sobie z organizacją pracy. Wzdycham, pocieram oko otwartą dłonią.

- Postaram się. - Szepczę zrezygnowany. Naprawdę nie mam do tego głowy. Potrzebuję wyluzować i choć na chwilę zapomnieć. Mam wystarczająco dużo na głowie. Bradley dziękuje mi po stokroć, a ja tylko cierpliwie słucham i klnę pod nosem, gdy już się rozłącza. Boże! Chcę mojego dawnego życia... Morze szumi mi za plecami, kiedy w końcu opuszczam plażę i wracam na parną ulicę. Miało być tak dobrze... I było, dopóki ten gówniarz z aparatem się nie napatoczył. Wszyscy muszą mi wszystko komplikować? Siadam na ławce przez knajpą i kupuję sobie zwykłą wodę. Gapię się leniwie na ludzi i mam wrażenie, że mózg mi paruje, ale nawet nie chce mi się nic z tym robić. Podskakuję, bo wydaje mi się, że mam omamy, kiedy mija mnie ten typ z aparatem. Nie patrzy w moją stronę. Ma spalony słońcem nos, eleganckie okulary przeciwsłoneczne, chodzi szybko... Ma w sobie energię, którą ja zgubiłem gdzieś już dawno. Nie mam co ze sobą zrobić, ogarnia mnie poczucie bezsensu i bezcelowości. Niedobrze mi, cholera.

OD AUTORKI:

Tym razem znowu troszkę krócej...
W kolejnym sprowokuję ich do normalnej rozmowy.
Mają na to tylko dwa tygodnie, muszą przyspieszyć ruchy.

Growing Up Is Giving UpOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz