Connor:
Chrupiąca tortilla smakuje wyśmienicie z pikantną salsą, którą zrobiła moja gospodyni. Naprawdę nie mogłem trafić na lepszych ludzi. Marcella - ich córka, ta która mnie tu wpuściła, jakoś dziwnie mi się przygląda od dłuższego czasu, ale jak zwykle boję się ostudzić wprost jej nadzieje.
- Chce pan pójść jutro ze mną na imprezę na plaży? To znaczy... Niekoniecznie ze mną. Ogólnie pójść. - Proponuje. Czarne pasma włosów spięła w wysoki kucyk. Je cząstkę pomarańczy, a sok kapie jej na brodę.
- Nie wiem, zobaczę... Ale dziękuję za propozycję. - Odpowiadam kurtuazyjnie, z uśmiechem. Bawi się swoim kolczykiem w kształcie koła.
- W porządku. - Rumieni się i opiera podbródek na zaciśniętej pięści. Jej matka krząta się obok i chyba nawet nie zwraca na nas uwagi, a ja czuję się nieswojo. Chrupię dalej, bo nie wiem co miałbym powiedzieć. W końcu nerwowa cisza przeciąga się aż nazbyt, więc wstaję, dziękuję raz jeszcze i z aparatem na szyi kieruję się jak co dzień do wyjścia. Marcella odprowadza mnie wzrokiem. Zeskakuję ze schodów i patrzę na bezchmurne, przepiękne niebo. Muszę chyba wreszcie kupić jakieś pamiątki, dla mamy i Audrey, bo jakoś głupio wracać z pustymi rękami. Wchodzę do najbliższego sklepu, kupuję lodowatą colę w szklanej, oldschoolowej butelce i widokówkę. Dziękuję z uśmiechem i idę przed siebie, fotografując po drodze pomarańczowe drzewka i kolorowe ubrania rozwieszone na lince do prania. Wszystko tu jest zachwycające i tak inne... Magiczne. To miasto hipnotyzuje. Kupuję dwie rzeźbione ręcznie figurki, od ulicznego handlarza. Człowiek jest stary i pomarszczony jak suszona śliwka. Lecę w dół ulicy, znowu trafiam na tę piękną, choć teraz pełną ludzi plażę. Kusi mnie, by zanurzyć się w morzu, ale boję się zostawić aparat bez opieki. Idę więc tylko brzegiem, mocząc stopy. Woda jest chłodna, przyjemne. Otwieram butelkę zębami, ryzykując ich utratę i kapsel chowam do tylnej kieszeni spodni, bo wolę nie zaśmiecać środowiska. Robię jeszcze kilka zdjęć morza i piaskowego zamku, zbudowanego przez jakieś dzieciaki. Kolekcjonuję wspomnienia, chłonę wszystkie dźwięki i zapachy. Słońce ogrzewa moją skórę, ale tym razem nie zapomniałem o tonie kremu z filtrem. Przeczesuję ręką włosy, wyciągam aparat przed siebie, z obiektyw skierowanym na mnie i naciskam przycisk migawki. Nie wiem jak wyszło - to jest najlepsze w analogowym robieniu zdjęć. Potem fotografuję słońce które tak fajnie lśni w trzymanej przeze mnie, szklanej butelce. Wszystko jest kwestią perspektywy. Dopijam napój, oblizuję usta i rzucam freesbe grupce paroletnich chłopców. Czasami tęsknię za tym czasem, gdy mogłem całymi dniami beztrosko się bawić. Teraz też jeszcze teoretycznie mogę, ale doskonale sobie zdaję sprawę z tego że dorosłość czeka za rogiem. I że będę musiał kiedyś znaleźć pracę, ustatkować się i ogarnąć na czym polega samodzielność. Dorosłość jest dziwna i chyba nie do końca jestem na nią gotów... Wkładam okulary na nos, bo słońce świeci mi po oczach i zastanawiam się, czy iść jutro na tę imprezę... W sumie nigdy nie byłem na imprezie na plaży. Zawsze miałem wrażenie że wszyscy tam piją do oporu, a potem się topią. Trochę słabe... Obserwuję ukradkiem innych plażowiczów. Większość to turyści, mnóstwo dzieci. Chyba nie będzie tak źle. Kiedyś trzeba się oderwać... A może lepiej iść po prostu do klubu? I bezpieczniej, bo wiem kogo mi wolno podrywać. Zagryzam wargę i docieram na "mój" koniec plaży, tam, gdzie wczoraj leżałem. I ze złości gotów jestem tupnąć nogą. Ehhhh.... Co to ma niby znaczyć?
Rufus:
Zabierają ciało, Pio gada z kimś przez telefon. Wszystko zlewa mi się w całość i nie wiem nawet ile to trwa. Chcę tylko wrócić do domu i zasnąć. Naprawdę. Tylko o tym marzę.
- Pogrzeb odbędzie się w piątek. - Mówi ze spokojem mój brat. Mrugam kilkukrotnie. On ma już wszystko przygotowane i zaplanowane. Mnie to cholernie przeraża, chociaż przecież jestem dorosły. Nic nie mówię, nie jestem w stanie, jakby coś mi miażdżyło klatkę piersiową. Pio przez moment mi się przygląda, na czole pojawia mu się poprzeczna zmarszczka.
- Dasz sobie radę? - Klepie mnie po ramieniu, a ja kiwam głową, chyba tylko dlatego, że nie chcę wyjść na mięczaka. Mówi mi że wszystko będzie dobrze, że damy sobie razem radę i że mam dzwonić. Jak tylko wychodzi, ja też wypadam na zewnątrz i siedzę na schodach, bo nie mogę znieść duchoty w tym domu. Trzęsą mi się nogi z nerwów, wydaje mi się, że zaraz się rzygam. Próbuję złapać połączenie z internetem, żeby zarezerwować bilet powrotny - wtedy po drodze oddałbym auto do wypożyczalni i od razu poszedł na lotnisko. Macham telefonem nad głową, ale nic z tego. Cud że w ogóle jest sygnał telefoniczny i że można z kimkolwiek porozmawiać. Cholerne wygnajewo. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Może pojadę na lotnisko, pogadam osobiście? Nic innego mi nie zostało... Nie mogę tu siedzieć bo odbije mi do końca. Zamykam drzwi na klucz, wskakuję w wynajęty samochód i kieruję się w dobrze znane mi miejsce, tylko po to, by pocałować klamkę. Lotnisko jest zamknięte. Dosłownie zamknięte, jak sklep, albo salon fryzjerski. Klnę na głos po angielsku i marszczę brwi na widok staruszka siedzącego na ławce, koło śmietnika. Gapi się na mnie jak na świra i woła coś po hiszpańsku. Podchodzę powoli, podejrzliwie, jak do kosmity.
- Zamknęli wczoraj. Jakaś bomba, czy coś. Loty odwołane. - Rozkłada bezradnie ręce, a ja otwieram w szoku usta. Jak to? Muszę się dostać z powrotem do Stanów! Muszę. Mam wrażenie że zasłabnę z nerwów. Podaje mi bez słowa gazetę, a ja mu ją trochę zbyt brutalnie wyrywam i czytam artykuł. Jasne, nawet prasa już o tym trąbi... Ktoś zostawił podejrzany pakunek. Szukają go teraz, rozbrajają to, kupa ludzi pracuje na terenie lotniska. A ty tu człowieku siedź! Oddaję mu gazetę, nic nie mówiąc i wściekły, w prażącym słońcu wsiadam do auta, trzaskając drzwiami. Zaciskam ręce na kierownicy i szczęki z nerwów, jadę z powrotem do rodzinnego domu. W pojeździe jest jak w piekarniku. Szlag by to wszystko trafił. Już nawet nie powstrzymuję łez. Płaczę ze złości, żalu i bezsilności, i jest mi jeszcze bardziej gorąco od płaczu. Nienawidzę tej sytuacji, mam gdzieś że to niedojrzałe. Ocieram łzy ręką, gdy dookoła pojawia się więcej ludzi, bo nie chcę głupich, irytujących spojrzeń. Parkuję tam gdzie wcześniej, przed bramą i podchodzę pod dom matki, ale aż mdli mnie na sam widok, więc po prostu idę dalej. Wolę się snuć do nocy niż siedzieć tam i torturować się wspomnieniami. Idę noga za nogą, pocąc się i nie zwracając uwagi na nikogo. Kręci mi się w głowie. Mam tylko nadzieję że nie zamdleję, opieka medyczna tutaj ssie. Próbuję uspokoić oddech, wdycham powietrze nosem, a wypuszczam ustami. Mam spięte całe ciało. Docieram na plażę, obrzydliwie zaludnioną. Świat kręci mi się przed oczami, gdy lawiruję między ludźmi, aż w końcu opadam na piasek we w miarę pustym miejscu. Mam swój skrawek plaży i nikt mi go odbierze. Kładę się na plecach. Mam gdzieś piasek we włosach i nogawkach. Chcę oderwać myśli. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie stanął nade mną ten frajer, co fotografuje bezdomne kundle.
OD AUTORKI:
Jestem, choć dziś troszkę krócej... No ale panowie wreszcie stanęli twarzą w twarz.
CZYTASZ
Growing Up Is Giving Up
Teen FictionConnor ma osiemnaście lat i po raz pierwszy, z aparatem fotograficznym i niewielkim bagażem, sam jedzie na wakacje. W tym samym czasie do miasta przyjeżdża trzydziestosześcioletni Rufus, który wraca, by pożegnać się z umierającą matką. Ich drogi krz...