V

104 12 4
                                    

Connor:

- Hej, Marcella. - Szepczę, stając za jej plecami, gdy poleruje ladę. Podskakuje i odwraca się do mnie przodem, szczerząc od ucha do ucha, równiuteńkimi zębami. 

- Masz tu może internet?

- Internet? - Unosi brwi, a ja skubię skórkę przy paznokciu i niemrawo kiwam głową.

- Tak... Mogę udostępnić z komórki... - Wyjmuje telefon spod lady, prawie wypada jej z rąk. Mój Boże, ona naprawdę na mnie leci!

- Jakie jest hasło? - Patrzę na nią niewinnie, a ona zapisuje na kartce ciąg liter i znaków, za który dziękuję uśmiechem, zaszywając się w moim wynajmowanym pokoiku. Łączę się z Audrey.

- Cześć! - Nie mogę się nie uśmiechnąć widząc jej twarz na ekranie telefonu. Dziewczyna szczery się, nawijając na palec pasmo włosów.

- Hej! Wygooglowałam tam tę twoją krainę jednorożców i powiem ci że... Mają tam jeden z najlepszych gejowskich klubów na kontynencie! Musisz tam pójść. Musisz, musisz, musisz! - Woła podniecona i podskakuje na krześle a ja przez moment przetwarzam to, co właśnie usłyszałem.

- Bo?

- Bo są wakacje! A ty masz osiemnaście lat! Ja na twoim miejscu bym poszła. Od tego są letnie wieczory, od imprezowania! - Unosi ręce w górę i uśmiecha się jak głupia. Parskam śmiechem. Całe życie daję się jej wkręcać w najgłupsze i najdziwniejsze akcje.

- Zaraz ci wyślę screen z adresem i liczę na pikantne newsy! - Oblizuje usta, a ja stukam się palcem w czoło.

- Byłem już na plaży... Jestem zmęczony.

- Skończ jak taki stary dziad. - Wywraca oczami, wachlując swoimi sztucznymi rzęsami. Krzyżuję ramiona na piersi. A jeżeli ktoś mi dosypie czegoś do drinka, a potem mnie zgwałci i ukatrupi? Będę kolejnym punktem do statystyki z wakacji zakończonych zgonem.

- Przestań mnie terroryzować. - Wołam, gdy ona grzebie w laptopie i rzuca mi mordercze spojrzenie.

- Zrób to. Proszę, zrób to dla mnie.

- Zobaczę.

- Proszę! - Przeciąga każdą głoskę i przybliża się do obiektywu tak, że widzę tylko jej błagalny wzrok. Świruska.

- Dobra. Ale tylko ten jeden raz. - Kapituluję, a Audrey klaszcze w dłonie.

- Pokazuj, jakie ciuchy ze sobą zabrałeś! - Prostuje się i przybiera postawę ekspertki od stylu. Kiedyś nawet chciała założyć modowego Instagrama, ale Missy z drugiego rocznika zaczęła kraść jej zdjęcia. Po kolei pokazuję jej więc moje ubrania, a ona z dezaprobatą kręci głową. Ostatecznie wybiera zestaw ostatniej szansy i nakazuje mi nie zapinać wszystkich guzików przy koszuli.

Rufus:

- Tak, jakoś jest... Wstrzymali loty, więc wciąż tu siedzę. Nie masz mi za złe? - Krążę obok okna, trzymając telefon przy uchu. Ludzie łażą po ulicy w te i wewte. Są wakacje, w dodatku weekend i wieczór... Naprawdę rozważam, czy gdzieś nie pójść. Upicie się pomoże mi choć na trochę zapomnieć.

- Potrzebujemy teraz wszyscy spokoju. I trochę odprężenia. Lubisz coś robić w wolnym czasie? Może to ci pomoże. - Pio jakby czyta mi w myślach. Obgryzam paznokieć, jak dzieciak z nerwicą i sam się za to besztam w myślach.

- Tak zrobię, Pio. - Szepczę, uśmiechając się do siebie słabo, bo brat mnie przecież nie widzi.

- Trzymaj się, młody. - Mówi do mnie jak przed laty i dziwnie mnie tym wzrusza. Rozłączam się i rozmyślam, gdzie pójść. Plaża odpada, pewnie tam teraz pełno pijaków... Bar? Jakieś napalone turystyki z Europy zaczną się do mnie dobierać... Chyba że pójdę do gejowskiego klubu. W sumie tutaj nigdy w żadnym nie byłem, a to pewnie coś zupełnie innego niż w Stanach... Kusi mnie, jestem ciekaw. Nie wiem czy to nie podłe, bo powinienem być w żałobie, ale przez ten żal zamkną mnie niedługo w pokoju bez klamek. Ubieram się w najczystsze ciuchy i pieszo ruszam na poszukiwania, obijając się na ulicy o podpitych imprezowiczów. W końcu docieram do celu. Szyld głosi: "La casa del sol"... To chyba tu. Miejsce jest troszkę zakamuflowane, wszyscy wiedzą o stosunku Latynosów wobec mniejszości seksualnych... Kult macho nigdy nie zginie. Liczę w myślach do pięciu i podchodzę do wejścia. Stoi w nim zblazowany, zaczesany na bok bramkarz. Wpuszcza mnie, a ja trafiłam do miejsca, które wcale nie różni się od innych gejowskich klubów, w których bywałem. Trochę trzeba było błądzić, ale chyba nie będzie tak źle. Byle był alkohol. Dopadam do baru i zamawiam pierwszego lepszego drinka. Okazuje się być obrzydliwie słodki, ale przynajmniej ma jakieś procenty. Siedzę na barowym stołku ze wzrokiem utkwionym w wysokiej szklance i słucham muzyki, do której tańczy tu zaskakująco dużo ludzi. Jak na latynoski zaścianek jest tu istny tłum. Przygryzam słomkę i odganiam gestem jakiegoś ulizanego typa, śmierdzącego potem. Standard jest jednak inny niż w Alabamie, zdążyłem zapomnieć. Chwilę potem zauważam że w moją stronę zmierza ten turysta, który mieszka naprzeciwko i przed południem wepchnął dupę na moje dwa metry kwadratowe plaży. Mam pecha, czy on mnie prześladuje? Staje przede mną, uśmiecha się, ma na sobie ładną, niebieską koszulę.

- To gejowski bar, nie zoo. Przyszedłeś tu robić zdjęcia? - Przekrzykuję muzykę i dopijam zawartość szklanki jednym haustem. Robię się opryskliwy bo mam kupę problemów, których ci z zewnątrz by nigdy nie ogarnęli. 

- Nie. Chciałem kogoś poznać... Pogadać. - Siada obok mnie, choć go nie zapraszałem. Nienawidzę takich typów, którzy nie znają odmowy.

- To poznawaj. Mnóstwo tu ludzi.

- Jesteś stąd? - Pyta, zagryzając wargę. Dłonie trzyma złączone, pomiędzy nogami.

- Nie przechodziliśmy na ty, a na dodatek wyglądasz tak, że mógłbyś być moim dzieckiem, więc odpuść. - Kręcę głową i pstrykam palcami na kelnera. Zamawiam coś innego, z papugą w nazwie i kiedy odwracam wzrok wzdycham, bo on nadal tu jest.

- Nie wiem o co ci chodzi, dzieciaku, ale odpuść.

- Jestem Connor, a ty? - Wyciąga rękę, nie przestaje się uśmiechać. Założę się, że podszedł tu, bo się stresuje, a tylko mnie - choćby z widzenia - kojarzy. Wywracam oczami.

- Rufus.

- Jak Rufus Wainwright? - Pyta, a ja naprawdę mam dość, bo słyszałem to pytanie już miliard razy i przestało dawno być zabawne. Przechyla na bok głowę, gapi się na mnie.

- Skąd jesteś? - Odbijam piłeczkę, bo chyba się nie odczepi.

- Z Pittsburga. - Mówi z taką dumą, jakby co najmniej dostał Oscara.

- Ja przyjechałem z Alabamy. Tu się urodziłem... W sensie, tutaj. W Alabamie żyję od szesnastu lat.

- To ile masz lat? - Marszczy brwi. Co to ma być za pytanie? Zaraz mózg mi rozsadzi od muzyki, krzyków i jego upierdliwości. Niebieski halogen oświetla jego twarz. Jest młody, gładki, na swój sposób uroczy... Ja pewnie też mógłbym za takiego uchodzić te kilkanaście lat temu. Ale każdy musi kiedyś dojrzeć i dorosnąć.

- Trzydzieści sześć. - Odpowiadam zgodnie z prawdą.

- Nie wyglądasz...

- A ty? Piętnaście? - Ironizuję.

- Bez przesady! Osiemnaście. - Przewraca oczami. Piję mojego drinka, a on nie odrywa ode mnie wzroku, co mnie stresuje. Na szczęście on też jest zdenerwowany, bo wyłamuje palce. Więc po co obaj jeszcze tu siedzimy? Psuje mi wieczór, ale nie umiem mu powiedzieć tego wprost. Krzsztuszę się i niemal spadam ze stołka, gdy znowu się odzywa.

- Zatańczymy? - Stoi naprzeciw mnie, jak na jakiejś zasranej studniówce. Telenoweli się naoglądał... Zerkam to na szklankę, to na niego. Ostatecznie postanawiam wstać. Najwyżej powiem mu, że jest fatalnym tancerzem i każę mu spadać. Po raz pierwszy stoję tak blisko niego, dostrzegam że jesteśmy niemal równego wzrostu. Chyba patrzę na niego zbyt długi, bo śmieje się i śmiało chwyta mnie za nadgarstek, wlokąc za sobą na parkiet. Wciąga mnie gdzieś w środek tłumu napalonych albo zniewieściałych Latynosów. Uśmiecha się cały czas, patrzy mi w oczy, gdy kołysze się w rytm muzyki, a ja skupiam się tylko na tym, by nie podeptać mu palców. Ośmieszam się, cholera. Nie chcę się drzeć pośród tych ludzi, więc pochylam się do jego ucha.

- Muszę już iść. - Mówię.

- Piosenka jeszcze się nie skończyła.

- Nie wiem na co liczysz, dzieciaku, ale wybrałeś zły adres. - Wzruszam ramionami. Obłapiają mnie od tyłu jakieś ręce, więc je strącam i chcę mu jeszcze coś powiedzieć, o zabieraniu przestrzeni i psuciu wieczoru, ale tamten zbok nie daje za wygraną, więc odwracam się w jego stronę. To szczupły facet, na oko w moim wieku, ze szparą między jedynkami. Już otwieram usta, kiedy on próbuje mnie złapać za rękę.

- Spadaj stary. - Warczę, po hiszpańsku, a on coś odpowiada, jednak za szybko i za cicho, bym mógł wyłapać. Zagryza wargę, kołysze biodrami w zbyt nisko opuszczonych spodniach.

- Nie. Nie rozumiesz? - Podnoszę głos i próbuję się przepchnąć z powrotem, ale kiedy tylko tracę go z oczu, on znów mnie dotyka. Uznaję, że tego za wiele, a nagromadzony gniew znajduje ujście, gdy uderzam go pięścią w twarz. Connor krzyczy zszokowany, wokół robi się wrzawa. Tamten próbuje mi oddać, a potem wykrzykuje coś i pokazuje na mnie palcem. Ostatecznie wylatuję stąd na bruk, po niecałej godzinie zabawy, a Connor znowu pojawia się obok.

OD AUTORKI:

Dobra noc! Bo to ani dzień, ani wieczór... Jest i kolejny, w którym panowie w końcu zaczęli się jakoś integrować.
Jak wasze wrażenia?
Co o tym sądzicie?

PS Dziękuję za wszelkie opinie i wsparcie okazane do tej pory.

Growing Up Is Giving UpOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz