part twenty

668 83 73
                                    

-- Mingi, kochanieńki...

Tak zaczyna się piekło i nadchodzi zagłada. Jestem pewien, że nim spełni się ta pojebana wizja końca świata z Apokalipsy Janka, najpierw wszyscy usłyszymy coś podobnego, a później wszyscy wspólnie pierdolniemy, przypominając sobie błędy życiowe, łącznie z tym, kiedy wpierdoliliśmy się na drzwi, czy zamiast ciągnąć pchaliśmy.

Nie w ten sposób wyobrażałem sobie mój zgon, ale zawsze lepsze to niż nic. Testamentu nie mam, ale jedynie co mógłbym przekazać to rozjebaną psyche, a jej raczej tak czy siak nikt by nie wziął.

Miło ginąć z świadomością, że zapierdoli mnie teściowa (tak, już nawet ja zaczynam ją tak nazywać. To choroba i w dodatku zakaźna). To prawie jak śmierć w imię miłości, która jest podobno bardzo ceniona, więc kłaniać się śmiecie, umieram w imię godnych idei. Chociaż miałem nadzieję, że dożyję chociaż do tego picia u Sana, przynajmniej mógłbym powiedzieć, że to ostatnie soju w moim życiu i nie skłamać.

-- Tak, pani Kim? -- uśmiecham się niezbyt chętnie. Szczerze nie miałem ochoty przenosić żadnych jej walizek, ale w związku z jej zbliżającym się wyjazdem do swojego domu miałem z tyłu głowy świadomość, iż ten moment musi wreszcie nadejść.

Wyszedłem z mojej ciemnicy oraz śmietnika, kierując się prosto do salonu, gdzie przesiadywała starsza kobieta. Hongjoonga nie było w mieszkaniu, więc ominie zaszczytną okazję na wyśmiewanie się z moich tortur oraz godzin męczenia, no i przy okazji nie ma szans na ratunek dla mnie.

-- Pamięć masz małą jak inteligencję. Ile razy mam ci powtarzać, żebyś mówił mi mamo? Jezusie kochanieńki, to już ja nie mam takich problemów z pamięcią, jak ta dzisiejsza młodzież -- westchnęła zrezygnowana, jednocześnie kiwając głową z zaciśniętymi w wąską linię, malinowymi wargami. -- Nieważne, siadaj tutaj proszę. Mamy do pogadania młodzieńcze.

Może jednak testament by się przydał albo co najmniej cokolwiek co pomoże namierzyć moje rozczłonkowane na kawałki, zwęglone zwłoki zostawione w jakieś puszczy amazońskiej albo w piwnicy starej Wooyounga?

-- Jasne pani... Mamo -- poprawiłem się szybko. Nie widzę potrzeby zbędnego narażania się, może jeszcze wyjdę z tego w miarę dobrze. Posłusznie zająłem miejsce tuż obok niej na kanapie, nie pokazując po sobie mojego zaniepokojenia i konkretnego zesrania.

-- No i widzisz? Nie umarłeś, gdy powiedziałeś -- uśmiechnęła się wyraźnie zadowolona i chwyciła mnie za policzek, miotając moją głową jakby już chciała dokonać zabójstwa i mi ją oderwać. -- Cudnie, nie spinaj się tak. Siedzisz wyprostowany jak żyrafa w zoo, nic ci nie zrobię, chciałam tylko pogadać. Może stara jestem, ale jeszcze oczy mam, tak samo jak zdolność dedukcji.

-- Chyba nie rozumiem do czego mama zmierza...

-- Nie przerywaj mi młody człowieku -- uciszyła mnie gestem ręki i chwyciła filiżankę z kawą. Wzięła spory łyk, siorbiąc przy tym głośno, ale nawet nie spróbowałem wyrazić swojej opinii na temat tego. -- Wiem, że to jest trudne -- powiedziała, gdy tylko porcelana dotknęła blatu niewielkiej, niebiesko-różowej podstawki -- i możesz się już w tym gubić, to normalne, każdy nas czasem zboczy ze ścieżki albo wpadnie do płynącego obok strumyka, który okazał się bardziej głęboki niż nam się wydawało. Tak właśnie wygląda życie... Miłość oraz przyjaźń, a właściwie miłość. Przyjaźń to trochę inny wytwór miłości, ale skupmy się kochanieńki teraz na tym powszechniejszym znaczeniu.

Słuchałem uważnie jej słów, ale w jakiś sposób wydawały mi się dziwne i obce. Nadal nie mogłem zrozumieć do czego mama mojego współlokatora zmierza i dlaczego miałem wrażenie, że graliśmy w coś pokroju Simsów. Ona była Śmiercią, a ja przypadkowym tworem gracza, który, żeby uniknąć grobu stara się zaprzyjaźnić z kostuchą, ale jakoś wyjątkowo mu nie wychodzi.

that's okayOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz