11. „Dzisiaj jestem cały twój"

69 9 65
                                    

Walentynki były dniem, który Sebastian Brodzki już dawno wyparł z pamięci, nie chcąc przypominać sobie od nowa i od nowa wszystkich chwil spędzonych ze zmarłą narzeczoną. Wolał olewać święto zakochanych całym sobą, niż powracać pamięcią do bolesnych wspomnień sprzed lat. Nadszedł jednak w końcu taki dzień, gdy Sebastian Brodzki musiał przypomnieć sobie o istnieniu czternastego lutego nie tylko jako zwykłego dnia w kalendarzu. Dzień ten nadszedł dokładnie w momencie, w którym Sebastian postanowił w swoim życiu uczynić krok dalej, wyjść poza sferę własnego komfortu i zdecydować się na porzucenie samotniczego trybu życia. Był to moment, w którym na dobre zdał sobie sprawę, że Tosia wcale nie była tylko jego służbową partnerką, a kimś znacznie ważniejszym, moment, w którym bieg rozpoczynała kolejna, nowa historia - już nie historia Sebastiana Brodzkiego, a historia Sebastiana Brodzkiego i Antoniny Węcińskiej. Dwóch skrajnie różnych osobowości, które zostały ze sobą połączone przez wylane wspólnie łzy. W tamtym momencie dla policjanta przestało mieć znaczenie wiele spraw, którymi zaprzątał sobie wcześniej głowę. W tamtym momencie, kiedy mógł zobaczyć radosny błysk w bursztynowych tęczówkach, w których mógł przesunąć wzrok na jej szeroki uśmiech, liczyła się tylko ta mała, radosna istota obok niego. Tosia. I właśnie od tamtego momentu zapragnął już nigdy więcej jej nie stracić. Nigdy nie powiedział jej tego wprost, ale zawsze powtarzał w myśli to samo, kiedy miał ją obok.

Obrzucił wzrokiem swoje odbicie w lustrze, ze sporą dozą samozachwytu stwierdzając, że wyglądał znakomicie. Poprawił jeszcze kaptur bluzy na plecach, po czym wyszedł z łazienki, gasząc za sobą światło. Niewiele zajęło mu przygotowanie się do wyjścia, toteż chwilę później na klatce schodowej już można było usłyszeć charakterystyczne pobrzękiwanie kluczy, gdy mężczyzna zamykał drzwi. Uporał się z zamkiem, zbiegł po schodach na sam dół bloku, a po chwili wydostał się na chłód lutowego popołudnia. Mimo dodatniej temperatury wiał lekki, zimny wietrzyk, który skutecznie pokazywał, że wcale nie jest tak ciepło, jak na to wygląda po spojrzeniu przez okno. Pogoda bowiem była tak piękna, jak złudna zarazem - pomarańczowe promienie słońca kładły się długimi, szerokimi smugami na topniejące zwały mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy śniegu, a niebo tuż nad głową przybierało intensywnie niebieski odcień, by przechodząc bliżej horyzontu blednąć i zmieniać niebieski w delikatne różowawe odcienie. Cała natura zdawała się oddychać pełną piersią, zwiastować wiosnę. Idealnie - pomyślał Sebastian, bawiąc się od niechcenia kluczami do samochodu. Kiedy już do niego wsiadł i przekręcił kluczyk w stacyjce, odpalając silnik, przekonał się, że wcale nie było aż tak idealnie, jak zakładał. Samochód zapadł się w grząski, ciężki śnieg wszystkimi czterema kołami, co praktycznie uniemożliwiało mu wyjechanie z miejsca parkingowego. Brodzki przecisnął przez zęby przekleństwo, ale mimo wszystko podjął próbę wyjazdu. Udało mu się jedynie zabuksować kołami, nic więcej nie osiągnął za pierwszą próbą. Dopiero po trzeciej czy czwartej - przestał liczyć po kolejnej porażce - z powodzeniem opuścił miejsce parkingowe, zostawiając za sobą rozbryzgany wszędzie wokół brudny śnieg. Dostanie się na ulicę stało się jedynie formalnością, więc nieco odważniej poprowadził samochód na drogę wyjazdową, a chwilę później mógł już bez problemu pokonywać dystans dzielący go od domu Tosi.

***

Węcińska przystanęła na tarasie tuż po położeniu tam legowisk psów, które musiała wytrzepać. Nim jednak zabrała się do pracy, jej uwagę przykuł krajobraz, z jakim miała do czynienia. Zapatrzyła się więc w niemal magiczny obrazek przed sobą, ciesząc wzrok stojącymi bardzo blisko ogrodzenia sarnami oświetlanymi przez chowające się za czarną ścianą lasu słońce. Zwierzęta jeszcze jej nie dostrzegły, bowiem wyszła na zewnątrz bardzo cicho, nie chcąc robić jakiegoś szczególnego hałasu, dzięki czemu teraz mogła bez skrępowania oglądać pasące się nieco dalej zwierzęta. I gdyby nie dwa wybiegające z domu owczarki niemieckie, prawdopodobnie robiłaby to dalej. Orfeusz i Rawka mieli jednak zgoła inne plany, bo zgodnie puścili się przed siebie, tym ruchem płosząc sarny, które rozpoczęły ucieczkę pełną charakterystycznych dla nich susów. Psy kompletnie nie przejęły się towarzystwem, które w tempie błyskawicy usiłowało zniknąć im z oczu - miały lepsze rzeczy do roboty. Rawka szybko dostała się na szczyt topniejącej zaspy, pochylając przednią część ciała do śniegu i szczekaniem nawołując do zabawy Orfiego, który zawzięcie kopał kilka metrów dalej. Tosia uśmiechnęła się delikatnie, widząc żywiołowość swojej suczki i klasyczną już bierną obojętność jej psiego kolegi. Pomyślała jednocześnie, że może skorzystać z faktu, iż ma na sobie buty, i zwyczajnie oddać się zabawie ze zwierzętami. Bezzwłocznie wcieliła swój plan w życie, zeskakując z tarasu, a następnie kierując krok w stronę rozentuzjazmowanej Rawki, która zrezygnowała z okupacji śnieżnego pagórka kosztem jak najszybszego dostania się do właścicielki. Kobieta nawet nie zdążyła zdać sobie dobrze sprawy z tego, co się dzieje, gdy pies położył ją jednym skokiem na ziemię, powodując, że Tosia wpadła w mokry, zimny śnieg. Jęknęła cicho, kiedy Rawka pisnęła, stając na jej brzuchu dwiema łapami.

Czerwone winoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz