Rozdział 4

673 69 11
                                    

W sobotę będzie kolejny, a teraz wrzucam byście nie czekały półtora tygodnia 🥰 napiszcie czy się Wam podoba!
_________________________

Poniedziałek to dzień, w którym tydzień powinien powoli budzić się do życia, ludzie szczęśliwie podążać do ukochanej pracy i każdy dla każdego będzie miły. Nawet przyroda radośnie pomoże ciepłymi promieniami słońca, przyjemną dla oka zielenią i cudownym śpiewem ptaków.

Otóż ktoś, kto tak sobie wyobrażał poniedziałek, powinien już dawno zajmować miejsce koło kotła w piekle.

— Cholera jasna! — krzyknęłam, zwracając uwagę ludzi na chodniku, kiedy wyłożyłam się jak długa, wybiegając z klatki bloku. Prychnęłam, klnąc pod nosem jak szewc i wstałam, zostawiając zdeptaną godność pod nogami.

Od zeszłego poniedziałku nie wychodziło mi totalnie nic.

Przed pierwszym dniem pracy znalazłam na wycieraczce list od Nolana, potem jak wielka gwiazda wpadłam spóźniona do biura przez korki i wylałam kawę na swoją przełożoną. A to był tylko poniedziałek. Na początku myślałam, że to może klątwa pierwszego dnia pracy albo tygodnia, ale okazało się, że to jedynie początek armagedonu, który ktoś u góry na mnie zesłał.

Następne dni nie były wcale lepsze. Kolejne listy, kolejne pogróżki, kolejne rzeczy, które leciały mi z dłoni w najmniej odpowiednich momentach. Nawet nie miałam czasu umówić się ze znajomymi, bo cały czas miałam coś do zrobienia przez tego cholernego pecha. Nie zbiłam żadnego cholernego lustra, nie przeszłam pod drabiną a żaden czarny sierściuch nie przeciął mi drogi.

Ale dzisiaj to wszystko się skumulowało i musiałam przyznać, że poprzedni tydzień to był cholerny raj.

— Przepraszam za spóźnienie! — Wpadłam zdyszana do gabinetu, ciesząc się, że ukrycie porannego spotkania z chodnikiem i znalezienie sklepu z rajstopami zajęło mi tylko ekstra piętnaście minut. Przez to w pracy pojawiłam się tylko dwie po ósmej, na całe szczęście.

— Cześć! Nawet nie zauważyłam, że już ta godzina. — Uniosłam w końcu wzrok na Alice. Jasne włosy z pastelowymi różowymi pasemkami miała dzisiaj upięte we francuski warkocz, a duże niebieskie oczy podkreślone kredką.

Polubiłam ją już pierwszego dnia; nie zachowywała się jak wielka pani, którą myślałam, że się okaże. Była zmienną i moją przełożoną, przez co podeszłam do niej trochę uprzedzona, ale pomyliłam się całkowicie. Nie spotkałam nikogo bardziej uroczego i optymistycznego niż ona, nawet jeśli czasami zachowywała się trochę infantylnie.

Nie była zła na mnie za zniszczenie jasnej bluzki, kiedy wpadłam na nią z kawą. Zaczęła się od razu śmiać, wspominając swój pierwszy dzień tutaj w pracy. Tym zdobyła całe moje serce.

— Poznaj Gabrielle Johnson, pracowała tutaj dwa lata temu. — Dopiero teraz zwróciłam uwagę na kolejną osobę naszym gabinecie. Zielone, kocie oczy wpatrywały się we mnie uważnie, wręcz jakby chciały mnie ocenić. Rude, płomienne włosy miała rozpuszczone, a piękna, porcelanowa twarz wyglądała jak wyrzeźbiona przez artystę. Czerwone, pełne usta drgnęły i wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu.

Taka kobieta na pewno pasowała do Michaela Shermana.

Dlaczego w ogóle o tym pomyślałam?!

— Cześć, jestem Gabrielle. — Wstała i podeszła do mnie, stukając czarnymi szpilkami o
jasny parkiet. Powstrzymałam się przed grymasem i uścisnęłam wypielęgnowaną dłoń, powyżej której zobaczyłam cienką bliznę. Widocznie nie była taka doskonała, na jaką wyglądała na pierwszy rzut oka.

W końcu prawie każdy z nas chował blizny. Niektórzy tylko mieli je na ciele, a inni w duszy.

— Catherina Turner, miło cię poznać. — Odkaszlnęłam, czując nagłą suchość w ustach.

CatieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz