14。

42 6 57
                                    

Pov Mikey

- To jest lepsze od "Tytanika" - stwierdził Bob, patrząc na mojego brata i Franka.

Niższy chłopak wyrywał się jak opętany, krzyczał coś i kopał ochronę. Za to Gerard szedł spokojnie, zupełnie jakby wcale przed chwilą nie próbował uciec ze szpitala psychiatrycznego i wcale nie dokonał napaści na lekarzy.

- Nasze shipy są po prostu najlepsze - skwitowałem, na co Bob przytaknął.

Podeszliśmy do drzwi budynku. Kogoś jednak brakowało.

- Gdzie jest Ray? - zapytałem.

- Gra z szamanem w łapki - Bob wskazał na chłopaka siedzącego na trawniku i faktycznie grającego w łapki, tyle, że z powietrzem.

- Chyba zaczęli się dogadywać - stwierdziłem.

- Ostatnio na terapii grupowej Ray zdawał się go bać.

- Polubili się - spojrzeliśmy z Bobem na siebie znacząco.

- SHIP! - pisnęliśmy równocześnie, przez co kilka osób się na nas spojrzało. Jak niezręcznie.

Wbiegliśmy do szpitala i zaczęliśmy śledzić naszych kompanów terapii grupowych. Na pewno lekarze zadzwonią do rodziców. Donna zabije Gerarda, jak się o tym dowie... Cóż, tak bywa.

- Mikey, ukradnijmy ciastka ze stołówki - nagle zaproponował Bob.

- W sumie, czemu nie? Znudziło mi się śledzenie tych debili.

- Co będzie, to będzie. Ewentualnie nie będzie...

- Ale to było głębokie - powiedziałem z uznaniem.

- No wiem.

Udaliśmy się do stołówki. Postanowiliśmy nie brać przykładu z Franka i Gerarda, więc nie zabraliśmy ze sobą szyszek ani żadnej innej broni konwencjonalnej. Po prostu niepostrzeżenie weszliśmy do odpowiedniego pomieszczenia.

- Zagadaj kucharkę, a ja dokonam zbrodni - odezwał się Bobuś.

- Od kiedy kradzież ciastek to zbrodnia? I dlaczego to ja mam zagadywać kucharkę...? - w odpowiedzi chłopak jedynie popchnął mnie na kobietę w fartuchu. Prawie ją przewróciłem. Wielkie dzięki, Bob.

- Coś się stało? - uprzejmie zapytała kucharka. No nie... Moja aspołeczność mnie boli.

- Yyy... Nic, nic... - Mikey, ty debilu.

Blondyn wszedł do kuchni. Co tak wolno?

- W takim razie ja już pójdę... - Zbita z tropu kobieta udała się do kuchni. Zaraz...

- NIE! - krzyknąłem.

Kucharka spojrzała się na mnie jak na wariata. W końcu kogo ona spodziewała się w psychiatryku? Świętego Mikołaja?

- Na pewno wszystko w porządku? - myśl Mikey. Myśl!

- Boli mnie głowa. I nie mogę spać - Bob, pospiesz się. Robię z siebie pajaca przez ciebie.

- Yyyhyy... Może udaj się z tym do Twojego lekarza? Ja tutaj tylko gotuje...

- Świetna rada. Tak zrobię - BOB!

Blondyn wreszcie wyszedł z kuchni. Zabiję go.

- To... Do widzenia! - wybiegłem ze stołówki, a Bob za mną.

- Mam ciastka! - krzyknął uradowany.

- Nie odzywaj się lepiej...

- Brzmisz jak Frank...

- Szzz...

mad band || mcrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz