Rozdział trzeci

1.5K 102 11
                                    


Ethan pożegnał Petersa z mieszanymi uczuciami. Wszystko brzmiało idealnie, zbyt idealnie. Właśnie dlatego mogło się sypnąć, okazać farsą... lub życiową szansą, trafieniem jak jeden na milion. Te dwie ewentualności zderzały się ze sobą rezonując w częstotliwości rodzącej się paranoi, pieśni Chudego Joe. Jednak w przeciwieństwie do niego, Ethan nie zamierzał dać się porwać szaleństwu. Wiedział, że jest tylko jeden sposób, żeby sprawdzić, co się stanie – pozwolić, żeby się stało.

Oficjalnie powodem spotkań było oprogramowanie, którym interesowała się firma transportowa Ethana. Tak naprawdę chodziło jednak o prochy, kokainę i mityczne SV-5. To właśnie ta ostatnia substancja była szczególnie warta uwagi, miała szansę zrewolucjonizować rynek i co za tym idzie, zapewnić bajeczne dochody. Stary również to przyznał i wykrzesał z siebie coś na kształt zabarwionego dumą entuzjazmu dla pomysłu Blackmore'a. Nie wiedział tylko o jednym. O skali całego przedsięwzięcia. I nie miał się dowiedzieć, plan Ethana nie uwzględniał takiej ewentualności. Stąd wszystkie te żmudne przygotowania, niekończące się ustalenia z Petersem. Interes życia w żadnym razie nie mógł wyglądać jak interes życia, co najwyżej większa robota. Marudna, nieznośna robota, z której lwia część przypadnie staremu. Żadnej ekscytacji, żadnego nakręcania się. Nawet Luke nie znał szczegółów, nikt ich nie znał. W tym względzie Ethan ufał wyłącznie sobie, a jego wspólnik miał zbyt wiele do stracenia, żeby tak głupio ryzykować. Federalni też mogli mu naskoczyć. Nawet gdyby weszli tu, kiedy siedział z Petersem, nie zobaczyliby nic z wyjątkiem masy nudnych raportów o gównianych podzespołach i komponentach. Nic, do czego mogliby się przyczepić. Doskonałe oszustwo zasadzało się na tym, że opierało się na prawdzie.

Przeczesał włosy palcami i ruszył w stronę prowadzącego na tyły budynku przejścia. W prawej dłoni obracał klucz, który dał mu Elezi. Facet dorabiał niemal operową otoczkę do spotkań z dziwkami i, no cóż, miało to swój urok. Pretensjonalny, ale miało. Wyróżniało ten klub.

Skręcił w prawo i znalazł się w wąskim korytarzu, na końcu którego znajdowały się schody. Wszedł po nich na piętro, następnie kolejny raz skręcił w prawo. Przy czarnych drzwiach ze złotą cyfrą 9 stał Mikey, jeden z jego ludzi.

- Masz minę, jakbyś był na cholernych wczasach – stwierdził Ethan.

Mikey przetrawił tę uwagę, doszedł do wniosku, że szef żartuje i zaryzykował uśmiech.

- Naprawdę fajne miejsce – bąknął.

- Byłeś tu? – Ethan kiwnął brodą na drzwi.

- Nie, pierwszy raz jestem. Głównie przesiaduję w Genesis.

Ethan przewrócił oczami.

- Ten pokój. Czy byłeś w tym pokoju?

- Naprzeciwko – wyjaśnił Mikey. – Gość z cygarem powiedział, że dziewiątka jest tylko dla pana.

Blackmore pokazał mu, by się przesunął. Włożył klucz w zamek, przekręcił i wszedł do środka, do niewielkiego, skąpanego w półmroku pomieszczenia. Z początku nie widział, co jest źródłem światła, zaraz jednak zobaczył i kolejny raz pogratulował Eleziemu oryginalności. A może po prostu kazał zaprojektować każde pomieszczenie tak, żeby zaspokajało jakąś skrywaną fantazję?, zastanowił się, spoglądając na przeszkloną ścianę, za którą tańczyła dziewczyna w czerwonej bieliźnie. Wiła się wokół rury w rytm zmysłowej muzyki. Nie widziała Ethana, chociaż na niego patrzyła, ponieważ dzieliło ich weneckie lustro. Pomysłowe. Perwersyjne. Ale nieszczególnie odkrywcze. Podobnie jej taniec.

Drugie drzwi pokoju dziewięć otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Dłoń Ethana odruchowo powędrowała pod marynarkę, do ukrytej tam broni. Nie było jednak powodu, by strzelać.

NIECZYSTE ZAGRANIAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz