Kolejny nudny dzień

86 8 3
                                    

  Tego dnia wstałam na długo przed wszystkimi, bo o 6.10. Wzięłam rzeczy do mycia i ruszyłam do myjołalni. Było dość ciepło, jednakże nie na tyle, by iść w krótkich spodenkach. Szłam więc w dresie i mojej oversizeowej koszulce specjalnie przeznaczonej do wyjść typu na plażę i do mycia. Dookoła szyi okręcony miałam ręcznik, by imitował szalik i zapewnił mi względne zabezpieczenie przed porannym chłodem.
  Weszłam do namiotu. Z racji, że na tego typu cele nie przeznacza się jakichś super nowych namiotów, w środku zalatywało charakterystyczną mieszanką zapachu zatęchłego grzyba i zgnilizny. Oczywiście zignorowałam to, gdyż ów odór nie przeszkadzał nawet w najmniejszym stopniu. Zostawiłam małą reklamówkę z rzeczami i ręcznik na specjalnie zbitej platformie imitującej stół, wzięłam parę baniaków i poszłam do jeziora, by je napełnić. Gdy to zrobiłam, wróciłam do środka, wyjęłam z kosmetyczki mydło i szampon, postawiłam je w jednej z prowizorycznych kabin i przygotowałam się do mycia.
  Do podobozu wróciłam przed ósmą. Lubiłam spędzać dużo czasu w myjołalni, tak bez pośpiechu. Weszłam na chwilę do kurnika, by zostawić torbę z kosmetyczką i brudami i skierowałam się w stronę suszarni, by odwiesić ręcznik. Następnie wróciłam na swoją prycz. miałam jeszcze piętnaście minut do pobudki i zamierzałam je wykorzystać jak najlepiej, czyli śpiąc.
  Jak zawsze, w okolicach ósmej trzydzieści poszłyśmy na śniadanie. Jak zawsze jadłam kanapki z żółtym serem i pomidorem i piłam bełt (woda z sokiem, najczęściej malinowym). Jak zawsze po zaśpiewaniu piosenki na smacznego, rozbrzmiał okrzyk, mający przebić ten, który krzyczy Thalion. Jak zawsze podszedł do nas komendant, by o coś zapytać i jak zawsze, wręczyłyśmy mu nasz plan na dzień. Jak zawsze powiedział, że "jest ok".
  Po śniadaniu dziewczyny miały czterdzieści pięć minut na doprowadzenie namiotów do ładu i przebranie się w mundury. My w międzyczasie zajęłyśmy się zbieraniem wniosków do rozkazu i dyskutowaniem na temat zajęć.
  Nagle dobiegło mnie czyjeś wołanie z dołu. Któraś harcerka potrzebowała w czymś mojej pomocy, więc jako przykładna przyboczna, zeszłam na dół, by sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że harcerka z mojego dawnego zastępu chciałaby teraz rozpisać ze mną stopień tropicielki. Z racji, że zostało jeszcze jakieś dwadzieścia minut do apelu, zgodziłam się. Wzięłam ze skrzyni programowej teczkę, w której znajdowały się papiery z zakresem wymagań na różne stopnie.
  Usiadłyśmy sobie na bramie, z której widać było cały podobóz i drogę prowadzącą w stronę zgrupowania. 
  -A więc, Łucjo, zaczynajmy - oznajmiłam pogodnym głosem. 
  I tak oto spędziłyśmy dwadzieścia pięć minut, rozpisując stopień, który otwiera drzwi do bycia punktową na biegu na stopień.
  A potem odbył się apel, który był wyjątkowo długi i trwał ponad pół godziny. Po nim dziewczyny się rozmundurowały i miał chwilę oddechu przed zajęciami. 
  Tego dnia był tak zwany "dzień sukienki", a na pierwszy ogień szły zajęcia z higieny i dbania o siebie. 
  Dziewczyny miały dobrać się w pary, ewentualnie trójki, a każdy taki zespół musiał mieć menażkę, coś do mieszania i karimatę. Rozdałyśmy dziewczynom materiały na maseczki z owsianki i ogórki na oczy. Po przygotowaniu, wszystkie nałożyłyśmy sobie maseczki i ogórki i leżałyśmy przez następne piętnaście minut, relaksując się. Po upłynięciu tego czasu, zmyłyśmy wszystko z twarzy wcześniej przyniesioną w baniakach wodą i za pomocą mokrych chusteczek. 
  Drugą częścią zajęć był masaż i jego różne techniki. W parach bądź trójkach masowałyśmy siebie nawzajem. Ja się dobrałam z Różą. W międzyczasie prowadziłyśmy rozmowę na temat, co nam sprawia przyjemność. 
  Po masażu nastąpiła chwila przerwy, po której dziewczyny wróciły z notesami i długopisami i omawiałyśmy, jak dbać o higienę na obozie oraz poza nim. Wbrew pozorom jest to ważny temat, który trzeba poruszać  zarówno z harcerkami jak i harcerzami. Z nimi to szczególnie. 
  A po omówieniu, w ramach miłego przerywnika między zajęciami, połączonego z drugim śniadaniem, zaplatałyśmy sobie nawzajem warkocze.
  Kolejne zajęcia również były "lekkie", gdyż polegały na wyjściu całą drużyną na łąkę, znajdującą się około kilometra od obozu, upleceniu wianków i daniu ich drużynowym i zgrupowaniu. Każda z nas brała w tym udział, za wyjątkiem wartowniczki, która została, by pilnować podobozu.
  Dziewczyny zrobiły naprawdę niesamowite dzieła. Ja sama średnio sobie radziłam z zaczęciem mojego wianka. C o i rusz się rozpadał, więc stanęło na tym, że jedna z zastępowych, Maja, musiała mi pomóc i zrobiła pierwsze dziesięć centymetrów wianka. I tak nam minął czas aż do obiadu.
  Wianki rozdałyśmy na posiłku. Dostali je komendant, oboźny i kwatermistrzyni obozu, piguł, drużynowa i cała kadra drużyny Aliszy, kadra Wików i Thalionu. Ja wręczyłam mój wianek Andrzejowi (drużynowy Wików). Gdy go założył, wyglądał jak dziwna odmiana leśnego elfa. Zapewne przez nieco bardziej odstające uszy i jasne blond loki.
  A po obiedzie była długa cisza poobiednia (trwała półtorej godziny) i zajęcia z samarytanki (pierwsza pomoc etc.) i węzłów, podczas których pogoda zaczęła się zmieniać i  zrobiło się duszno i parno tak, że się pociło stojąc w miejscu, a potem w czasie kolacji zaczęło grzmieć. Pomimo to i tak zdecydowałyśmy, że wieczorne ognisko się odbędzie. No bo kto mógł wiedzieć, jak to się skończy?...

Trochę wolniej - historia pewnego obozuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz