Ostatnie chwile

76 7 0
                                    

  -...niniejszym uznaję obóz "Castra" za zakończony.
  -Całość baczność! - Zakrzyknął Maciek.
  -Czuwaj! Podpisano Antoni Sparzec, Harcerz Rzeczypospolitej, już nie komendant.
  -Spocznij!
  Tak oto zakończył się nasz obóz. Oficjalnie obóz "Castra" (czyli obóz "Obóz", nie wiem, kto wpadł na taki pomysł nazwy, ale stawiałabym na Antka, ponieważ nasz szczep też się nazywał "szczep" tyle że po łacinie) stał się przeszłością. Od tej chwili byliśmy na nowo zupełnie wolnymi jednostkami, szczepem "Insitium" i Tropikiem.
  Siąpił deszcz, czasu było coraz mniej, ale obowiązkowo musieliśmy zrobić sobie zdjęcia - parę całym obozem, parę szczepem i parę samym Floresem. Fotografowała nas Iga Andej, która była w technikum fotograficznym, więc przez wszystkie dni obozu to właśnie jej najczęściej powierzano aparat.
  Po zdjęciach, około szesnastej, zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu. Autokary czekały już na nas pod ośrodkiem, przy którym było boisko, stanowiące nasze miejsce ucieczki w pamiętną noc ewakuacji. Najpierw jednak zgrupowanie musiało skontrolować wszystkie miejsca po podobozach, czy wszystko zostało uprzątnięte jak należy.
  Gdy wszyscy krzątali się wokół plecaków i przebierali w mundury polowe, ja musiałam wrócić się na miejsce apelu w zgrupowaniu, ponieważ okazało się, że jakoś tuż po zdjęciach zgubiłam lilijkę od beretu. Najpewniej wysunęła się z niego, gdy go zdejmowałam i chowałam za pasek.
  Koło nowego żerdkowiska (było ono po drugiej stronie drogi, prowadzącej do zgrupa) był tłok. Jak się okazało, stał tam Wojtek ze znalezionymi rzeczami, a dookoła niego harcerze co i rusz krzyczeli na widok polaru, rogatywki lub innej rzeczy "o, to chyba moja!" i odbierali przedmiot. Przypominało to trochę licytacje.
  Zabrałam się za szukanie lilijki. Nie było to proste zadanie. Wzrok przeskakiwał z miejsca na miejsce, w nadziei, że może akurat to coś, co mignęło mi przed chwilą będzie zgubą. Niestety, z reguły był to jakiś papierek po cukierku, albo gwóźdź. Po pięciu minutach zaczęłam tracić nadzieję. Dosłownie w momencie, w którym pomyślałam "dobra, trudno, w domu mam zapasową" moja lilijka pojawiła się jakby znikąd tuż przed moimi stopami.
  Ukontentowana skierowałam się z powrotem do miejsca po podobozie. Po drodze jednak postanowiłam zaczepić krążącego przy żerdkowisku Janka i zemścić się za te wszystkie razy, gdy zachodził mnie od tyłu, by mnie wystraszyć.
  Zakradłam się do niego, gdy poprawiał wywijki.
  -Gotowy do drogi? - Spytałam, jednocześnie klepiąc go mocno w plecy.
  Zaskoczony Hiszpan poleciał w przód. Musiał podeprzeć się rękami, by nie zaryć w błotnistą trawę. Zaczęłam się śmiać. Spojrzał na mnie z wyrzutem, podniósł się powoli i wytarł dłonie z ziemi, korzystając ze swoich getr. Całe szczęście nasz szczep nosił czarne. Niektórzy mieli na przykład jasnoszare getry i białe wywijki, a taki zestaw na obozach lub po prostu w sytuacjach jak ta, to kaplica.
  -Raczej tak - odpowiedział Janek. - A ty?
  Rozejrzałam się dookoła i wzięłam głęboki wdech, jakbym starła się nabrać jak najwięcej leśnego powietrza na drogę.
  -Fizycznie tak, psychicznie nie.
  -Dlaczego? - Zdziwił się chłopak.
  Zapadła cisza. Myślałam nad taką odpowiedzią, by zabrzmiało to jak najbardziej blisko temu, co czułam.
  -Przywiązałam się do tego miejsca - westchnęłam w końcu. - I ogólnie nie lubię powrotów, bo to takie... rozstania ze wspomnieniami.
  Janek uśmiechnął się i poprawił okulary.
  -E tam, ja lubię wracać z obozów - oznajmił. - To część przeżycia. Tak jak obozy się zaczynają, tak się kończą, więc się cieszę.
  -Dziwny jesteś - odparłam.
  Janek wydał z siebie dźwięk podobny do parsknięcia.
  -Jakie plany na podróż? - Zagadnął.
  -Spanie, ewentualnie rozmowa.
  -Z kim?
  -Z Różą, bo z nią mam siedzieć.
  -Masz? - Mruknął podejrzliwie chłopak.
  -Chcę - odparłam twardo, dając do zrozumienia, że uznaję tę rozmowę za zakończoną i skierowałam się do podobozu, a do mych uszu doszło hiszpanowe "aha".
  Po powrocie przebrałam się w czarny dres i zieloną koszulkę z napisem przyboczna, którą nosiłam zamiast jasnoszarej ZHRki, która nie była ani ładna, ani wygodna. Z racji, że moje trapery wciąż nie były suche, pomimo tego, że od ewakuacji już trochę minęło, zarówno do munduru polowego jak i galowego, nosiłam czarne trampki.
  Piętnaście minut później zostaliśmy poinformowani, że możemy kierować się z rzeczami do autokarów. Przed nami wszystkimi wyjechał samochód zgrupa, w którym znajdowały się plecaki osób, które nie mogły same ich nieść (był tam również mój, ponieważ niecałe dziewięć miesięcy wcześniej przeszłam operację kolana i o ile mogłam chodzić dowoli, tak z noszeniem rzeczy powyżej dziesięciu, piętnastu kilo musiałam się mocno ograniczać). 
  Flores wyruszył jako pierwszy. Ja szłam na tyle drużyny, razem z Różą. Nie niosłam ciężkich rzeczy, ale takie, które było po prostu niewygodnie razem trzymać. Na plecach niosłam podręczny plecak, na lewym ramieniu dodatkową torbę z rzeczami, na prawym gitarę, a w rękach trzymałam plastikową skrzynkę z polarami drużyny, których nikt w końcu nie kupił i częścią jedzenia typu marmolada, chleb, czy słoik z dżemem. Przed nami było siedemset metrów. Chociaż to niewiele, wydawało mi się, że szłyśmy tam równie długo, jak w noc ewakuacji. Było to spowodowane niewygodnym bagażem.
  -Ej, nie obrazisz się, jak usiądę z Witkiem? - Spytała nagle Róża.
  Uniosłam, głowę do góry tak, by moja twarz była widoczna spod kaptura pałatki i spojrzałam na nią ze znaczącym uśmiechem.
  -To oni jadą z nami? - Odparłam zdziwiona. - Myślałam, ze jedziemy z Thalionem, a Wikowie z Tropikiem. 
  -No właśnie nie do końca - oznajmiła Róża z pewnym podekscytowaniem w głosie. - Bo widzisz, mamy do dyspozycji autokar i bus i część Wików jedzie z Tropikiem, a część z nami i Thalionem.
  Pokiwałam głową.
  -To jak? Nie obrazisz się, jeżeli z nim usiądę? - Rzuciła przyjaciółka z nadzieją w głosie.
  -Niech będzie - westchnęłam i zaczęłam się śmiać.
  Gdy wszyscy dotarliśmy na parking, Maciek rozdał jeszcze między nas pozostałe jedzenie i nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Podzieliliśmy się w taki sposób, jaki opisała Róża. W naszym autokarze siedzieliśmy w takim układzie, że Thalion zajął tył, środek my, a z przodu wylądowali Wikowie. 
  I tak niewiele przed godziną osiemnastą, wyruszyliśmy, zostawiając za sobą miejsce, w którym już nigdy nie odbędzie się żaden równie wspaniały obóz.
  

Trochę wolniej - historia pewnego obozuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz