ROZDZIAŁ XXVIII

1.1K 62 108
                                    

kiedy mrok nad Hogwartem powoli ustępuje miejsca światłu i jeszcze jeden raz otwarta zostaje prawdziwa Komnata Tajemnic


Draco miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie wstrzymał oddechu na tak długo.

Nabrał powietrza gwałtownie i zupełnie niekontrolowanie, wydając przy tym długi, gwałtowny świst. Świadomość powróciła do niego chyba dopiero po tym pierwszym, potężnym wdechu, jakby wraz z nim do jego organizmu powróciło życie; dopiero wtedy też zdał sobie sprawę, że jego położenie nadal mogło być — mówiąc najdelikatniej — wyjątkowo niefortunne i że ten głośny odgłos, który wydostał się z jego ust, mógł je dodatkowo drastycznie podkopać. Zacisnął powieki jeszcze mocniej — jakby to miało w czymkolwiek pomóc — i czekał na jakąkolwiek reakcję otoczenia. Spodziewał się jakiegoś krótkiego, wyrażającego zdziwienie okrzyku lub zbliżających się w jego stronę kroków któregoś ze śmierciożerców, ale nie doczekał się. Zdawało się, że zdążyli już opuścić polanę.

Odczekał jeszcze dla pewności parę minut, zanim otworzył oczy i uniósł się do pozycji siedzącej. Całe jego ciało promieniowało słabym, ale dokuczliwym bólem.

Jeszcze przez krótki moment kwestionował prawdziwość tego, co wydawało mu się, że się wydarzyło. Rozum podpowiadał mu, że spotkanie z matką było jedynie jakimś niewiarygodnym snem i Draco właściwie byłby w stanie przychylić się ku tej opinii, ale nie zmieniało to faktu, że żywość, ale również i zdumiewająca szczegółowość snu sprawiały, że było to jedno z najdziwniejszych, ale też najbardziej oczyszczających przeżyć w jego życiu. I wciąż wydawało mu się, jakby czuł ten błogosławiony dotyk matki na własnym ramieniu...

No właśnie, ramię! — Draco podciągnął prawy rękaw sfatygowanej marynarki, a wtedy chłód owionął bladą skórę. Ręka była czysta jak łza, bez najmniejszego śladu po rozchodzącej się jak piorun upiornej prędze, która przez cały ubiegły rok przypominała mu o wiążącej go przysiędze wieczystej — tej niemej strażniczki, która przypominała o sobie tylko bólem, a o której potrzeby musiał martwić się bezapelacyjnie, do samego końca — jego lub jej. Wszystko wskazywało na to, że jego koniec już nadszedł; inna sprawa, że on ten koniec bezczelnie przeżył. Cóż — przysięga nie musiała o tym wiedzieć.

Całkowicie zignorował natomiast lewe przedramię; słowa matki tylko utwierdziły go w przekonaniu, że próżno było szukać na nim jakichkolwiek przemian.

— Podobno to koty mają dziewięć żyć, nie smoki — rzekł jeszcze tylko kwaśno, zanim rozejrzał się dookoła.

Bardzo szybko zorientował się o dwóch, a nawet trzech rzeczach — że zaczęło robić mu się przeraźliwie zimno i to niekoniecznie dlatego, że wciąż przebywał w Zakazanym Lesie, ale przede wszystkim, że nie do końca wiedział, co robić dalej. Wszystkie myśli, chcąc czy nie chcąc, prowadziły go do Hogwartu — nawet jeśli ponowne ukazanie się oczom śmierciożerców mogło być jednym z najgłupszych sposobów na zachowanie życia, jakich mógł dopuścić się człowiek powszechnie uznany za martwego.

To było dziwne, ale miał nieodparte wrażenie, że z łatwością mógłby wyrecytować cały przebieg jego rozmowy z matką, tak jakby nie tylko zapisała się, ale nawet wryła w jego umysł, dlatego też wiedział, że nie mogło być mowy o pomyłce i zachowane w jego głowie jej ostatnie słowa pożegnania — mówiące ni mniej, ni więcej, że był pewien ściśle określony ktoś, kto mógł go właśnie potrzebować — słusznie nie dawały mu spokoju, kiedy wciąż trochę spłoszony próbował wbrew otaczającym go cieniom ponurych drzew uwierzyć, że dostrzeżenie sylwetki zamku było kwestią zaledwie kilku kroków poza złowieszczą głębię lasu. Podniósł się z ziemi, odruchowo otrzepując ubranie i posługując się sprytnym zaklęciem, którego używała czasem Hermiona podczas ich wspólnych wędrówek w poszukiwaniu horkruksów, odnalazł najpierw kierunek północny, a potem również prowadzącą wśród drzew ścieżkę, która wydawała mu się prawidłowa.

Czysta Karta | DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz