ROZDZIAŁ XI.2

1.5K 84 285
                                    

***

Przeczytał całe te pieprzone Baśnie za jednym zamachem. Nie było to specjalnie trudne, bo książeczka liczyła tylko kilka krótkich opowiastek cechujących się stylem, który zrozumiałby go z łatwością nawet czteroletni dzieciak i czytało się je właściwie bez większego namysłu.

Przeczytał więc całe te pieprzone Baśnie w pieprzoną godzinę z nadzieją, że Granger rzeczywiście miała rację i że lektura była w stanie pomóc mu jakoś oderwać myśli od tego, co stało się w namiocie, jednak choć jego oczy absorbowały kolejne linijki tekstu, mózg właściwie w żaden sposób nie mógł ich przetrawić, skupiony na niczym innym, jak na tamtych wydarzeniach, które z biegiem czasu wcale nie okazały się świetną nauczką dla zarozumiałej Granger, a totalnym obnażeniem wszystkiego, co chciał przed nią ukryć.

Nikt oprócz jego rodziny nie wiedział o jego pasji do muzyki; Draco podświadomie uważał, że to nie pasowało do wizerunku, jaki chciał przedstawiać światu. Nigdy nie zaufał nikomu na tyle, by odkryć przed nim tę tajemnicę. Co zatem sprawiło, że uznał odkrycie jej przed Granger za tak genialny pomysł? Dlaczego postanowił zdjąć tę maskę i dlaczego akurat przed nią? Dlaczego sprawiła, że coś zaczęło mu przeszkadzać w sposobie, w jaki na niego patrzyła?

Co jest z tobą, Draco? Miałeś być taki, jak wcześniej. Jak zawsze.

Nie potrafił powiedzieć, dlaczego zaczęło mu zależeć, ale za to był doskonale pewien, że to było stanowczo niebezpieczne. To było czymś nowym, nieznanym. To było zmianą.

I tylko cichy głos gdzieś wewnątrz głowy podpowiadał mu nieśmiało, że zmiana mogła przynieść wiele dobrego. I że być może podświadomie jej pragnął.

Odrzucił ten głos. Postanowił udławić go najszybciej, jak tylko możliwe; to nie był czas i miejsce na to, by kolejny raz pozwolić nadziei na przejęcie kontroli nad jego postępowaniem.

Nadzieja karmiła całą jego rodzinę przez ostatni rok. Teraz ta rodzina już nie istniała.

Fala chłodu oblała go jak kubeł zimnej wody, a po plecach, po każdym osobnym dysku kręgosłupa, przebiegł przeraźliwy dreszcz. Surrealizm i okrucieństwo myśli o tym, co zostało z jego rodziny, nadal robiły na nim to samo przytłaczające wrażenie, rozbijały go na coraz drobniejsze kawałki, których nie umiał posklejać. Zacisnął dłonie w pięści, z zawzięciem obserwując bielejącą na knykciach skórę, skupiając się tylko na tym dziwacznym zjawisku, próbując skoncentrować na nim całą swoją uwagę i nie dopuszczając do tego, by po jego policzkach pociekły łzy.

Co właściwie sobie obiecał te paręnaście dni temu? Że będzie dumnym synem swojego ojca...?

Jeżeli chciał jakoś przetrwać piekło wojny, musiał być silny. To było stałe, elementarne prawo przyrody: przeżywają tylko najsilniejsze jednostki. Odsłanianie się przed, bądź co bądź, wrogiem, nie mogło udowodnić jego siły charakteru.

Właściwie — co on tak naprawdę chciał jej udowodnić? Przecież miała rację.

Podciągnął rękaw, odsłaniając ramię. To była ręka dzieciaka, o przezroczystej skórze i widzialnych gołym okiem bladoniebieskich żyłach; a jednak, na tej chudej, bladej ręce odznaczał się już wyraźnie Mroczny Znak, przypominający mu nieustannie, że przecież już znał swoją przynależność, że była wieczna, niezmienna, nie dało się jej zmyć. Miał być taki, jak oni wszyscy — nieustraszony, niewzruszony i twardy jak skała — i tylko od niego zależało, w jakim stopniu rozwinie te cechy, tylko od niego zależało, na jaki szacunek mógł sobie zasłużyć.

Nienawidził tej kosmatej szkarady, mimo że była przecież idealnym podsumowaniem jego jestestwa. Cały Draco Malfoy był już na dobre zaklęty w tym czarnym, wypukłym tatuażu. To była jego definicja, zapisana już chyba w akcie urodzin. Nie było drogi ucieczki. Nie było nadziei.

Czysta Karta | DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz