Rozdział 17 - Ognisko

57 3 1
                                    


Obudziłam się w pędzącym pociągu na kolanach Sala. Nade mną pochylała się Lou i chichotała cicho. Nic się nie zmieniła.

-Lou! - krzyknęłam i rzuciłam się jej na szyję.

Przytuliła mnie ze śmiechem.

-Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się za tobą stęskniłam przez 2 tygodnie siedzenia w słoiku! - krzyknęła.

Klepnęłam ją lekko po głowie, szczęśliwa, że znów możemy być razem.

-Lori, nie powinnaś się tak zrywać... - powiedział Sal siedzący na kupie siana z kłosem zboża w zębach.

Podbiegłam do niego i również przytuliłam. Sal klepnął mnie po plecach i się zaśmiał. Spojrzałam ukradkiem za siebie na Lou. Było tak jak przypuszczałam - zrobiła tę swoją minę. Jak ja wytrzymałam bez niej tyle czasu? Moja przyjaciółka zaczęła piszczeć i biegać jak szalona po wagonie z... kwarcem różowym w dłoni - kamieniem niosącym miłość.

-Skąd ty to...? - wytrzeszczyłam na nią oczy.

-Z kieszeni, a skąd! - moja przyjaciółka rzuciła się na kopę siana obok nas rycząc ze śmiechu. Zapadła cisza. Tylko koła pociągu dudniły na metalowych szynach. Po kilku długich sekundach wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Nie tylko przez Lou, po prostu cieszyliśmy się, że możemy być tu razem, szczęśliwi i żywi. Czułam, jak rozpiera mnie radość. Byłam szczęśliwa i prawie do łez wzruszona.

-Byłbym zapomniał! Patrz lepiej na to! - krzyknął Sal.

Wyciągnął z torby średniej wielkości przezroczysty słoik, obwiązany sznurkiem. Ze środka spoglądał na nas Goldier. Był maleńki jak wróżka, za to wielce przeklinał.

-Proszę pana Goldiera, niech pan nie używa niedyplomatycznych słów! - rzucił mój przyjaciel.

 Nasz wróg zrobił minę wyrażającą "A co mi zrobisz?", po czym odwrócił się do nas tyłem. Mój przyjaciel przekręcił słoik i znów widzieliśmy twarz mężczyzny. Posłał nam mordercze spojrzenie i znów się odwrócił. Bezskutecznie. Sal powtórzył swój ruch i tak kilka razy.

-Dobra, nie męczcie faceta - machnęłam ręką.

Lou wytknęła jeszcze do niego język, po czym położyła słoik w rogu wagonu.

-Swoją drogą nieźle mu urządziliście - powiedziałam patrząc na mały kocyk i poduszeczki na dnie słoja. - Lou, czy ty włożyłaś tam LEDy?

-No, pomniejszyły się same - kiwnęła głową.

Nagle syknęłam z bólu i chwyciłam się za głowę.

-Lori?! - Sal bacznie mi się przyglądał.

-To nic takiego. Po prostu jakoś rozbolała mnie głowa. Pewnie ze stresu, czy coś...

Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym wyciągnął z kieszeni mały woreczek.

-Nie ruszaj się - rzekł.

Wydobył z woreczka suszoną lawendę i zaczął pocierać mi nią skronie. Płatki roślinki ukruszył w palcach i zlecił mi je zjeść. Obiegł mnie gwałtowny dreszcz i po chwili nic mnie nie bolało.

-Jak ty to...?

-To ta sama lawenda, którą stworzyłaś dla mnie któregoś dnia ćwiczeń - mrugnął do mnie.

Uśmiechnęłam się. Sal chrząknął teatralnie.

-To teraz czas na najlepszy punkt programu - zrobił uroczystą minę - Możecie wyjść.

Dookoła mnie zaczęły wirować... setki wróżek. Wcześniej musiały być ukryte pod sianem.

-Uratowałaś je - chłopak położył mi ręce na ramionach.

W podziwie oglądałam ich delikatne skrzydła i zwiewne sukienki. Każda była inna i to było niesamowite. W końcu wszystkie rozmieściły się na sianie. Wyglądały jak kolorowy kocyk.

-A teraz opowiadajcie jak było, gdy mnie nie było - Lou spojrzała na nas wyczekująco.

I tak zaczęliśmy wszystko od początku.

🌿🌿🌿

-I, że mogło być nic, a jest wszystko - wyśpiewywałyśmy ostatnią frazę piosenki "Mogło być nic" Kwiatu Jabłoni.

Wszyscy - ja, Lou, Sal, pan Krzysztof,  moi rodzice, setki wróżek i Goldier w słoiku siedzieliśmy przy ognisku snując opowieści z niespotykanych zdarzeń, które przytrafiły nam się ostatnimi dniami. Radość była przeogromna i wszechobecna. No, poza Goldierem.

-Opowiedz jeszcze raz, jak rzuciłaś zaklęcie! - poprosiła mama.

-Ale opowiadałam to już trzy razy!

-To za mało.

Historyjkom nie było końca.  Między drzewami rozwiesiliśmy żarówki na sznurku, które rzucały ciepłe światło na nasze towarzystwo. Sal akompaniował na gitarze, czasem rozbrzmiewały dźwięki mojego ukulele. Woda wartkiego strumienia przepływającego przez nasze pole dodawała łagodnego szumu. Aż miło było słuchać.

-Kochani... - pan Krzysztof wstał i chrząknął - muszę wam coś ogłosić.

Zapadła cisza jak makiem zasiał. Wpatrywaliśmy się w niego wielkimi oczyma.

-Kupiłem działkę obok! - krzyknął wskazując na pole graniczące z naszym.

Ogarnął mnie szok. Opadła mi szczęka.  Szybko jednak się otrząsnęłam i jako pierwsza ruszyłam przytulić pana Krzysztofa.

-To wspaniale! - wrzasnęłam, chcąc pobudzić krzykiem pozostałych.

Od razu zaczęli mi wtórować. Rozległy się wiwaty i wznieśliśmy toast sokiem malinowym domowej roboty. Czułam, że wszystko jest na swoim miejscu.

Królowa WróżekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz