Kolejny dzień znienawidziany przez Rose. Padający deszcz, jak to miał w zwyczaju, jak zwykle pofalował jej czarne, starannie wyprostowane, długie włosy z grzywką opadającą na lewe oko.
Pogoda idealnie podkreślała jej życiowy nastrój, czyli melancholię od lat targającą tak młodym umysłem pełnym nienawiści do świata.
Był to dzień bólu tak wielkiego jak 10 lat wcześniej, kiedy to ojciec zostawił ją i matkę w imię picia wódki...
A ból ten nie miał prawa bytu, gdyż zadał go chłopak, który miał być taki sam, który miał rozumieć. A jednak i on nie zdołał zrozumieć tej cierpiącej, zagubionej duszy.
Ale teraz było jej już wszystko jedno, szła mokrą ulicą mijając ludzi z parasolkami. Dzięki kroplom deszczu mogła ukryć łzy w wilgoci pogody.
Już nic nie miało sensu.
Wyszła ze szkolnego podwórza kierując się w stronę domu.
Szarość świata była już dla niej codziennością więc nie zdziwiła jej kolejna dawka bólu.
Tak bardzo chciałaby być szczęśliwa, żyć jak inni zwykli ludzie. Ale nie mogła, nie w tym wcieleniu. Własna neurotyczna inteligencja zabijała 14-letnią ateistkę. Nie wierzyła w nic, prócz tego, że umrze młodo...
Zbyt młodo...