Rozdział 2. Rany.

67 4 0
                                    

- Piotrze, weź klucze i pospiesz się, bo zaraz się spóźnimy.

"To zabawne - pomyślała. - Przecież to kobiety zwykle wychodzą ostatnie z domu."

- Kochanie, wychodzimy! - krzyknęła jej mama przez uchylone drzwi wyjściowe.

- Pa!

Sylwia wyjrzała jeszcze przez okno, czy na pewno odjechali i odetchnęła z ulgą. Ze swojej skrytki umiejscowionej w biurku wyjęła swój ulubiony nóż i poszła do łazienki . Podciągnęła rękawy i wolno zadała sobie trzy głębokie rany na prawym nadgarstku. Potem jeszcze dwie mniejsze na tym samym i odłożyła nóż do zlewu, bu rozkoszować się potwornym bólem, jaki sprawiło narzędzie, oraz zapachem świeżej krwi. Ból byl nie do zniesienia, zresztą jak zwykle, ale nie przeszkadzał jej, wręcz był jej potrzebny, by zagłuszyć ten psychiczny. Nie trwało to jednak długo, bo wciąż myślała o tym, jakim to jest zerem, beztalenciem i jakie życie było, jest i będzie dla niej niesprawiedliwe, ale to nie było użalanie się nad sobą. To było łkanie i smutek z powodu utraty ukochanej osoby. Dlaczego on?

Kochała go. Gdyby nie ta głupia dyskoteka, wszystko byłoby zupełnie inaczej. Żyłby. Mogłaby teraz być szczęśliwa. Mogliby być razem, a teraz ona musi być sama. Straciła go i może zrobić tylko jedno - umrzeć. Jeszcze to ciągłe poniżanie i ubliżanie. Dlaczego ludzie muszą być tak podli? Dlaczego nie widzą, że sprawiają innym ból? Dlaczego są takimi egoistami? Te pytania wciąż krążą jej po głowie.

Próbowała jakoś zatamować krew, żeby nie zabrudzić tak bardzo zlewu i podłogi, ale nie było to łatwe. Rany były głębokie, a krew lała się strumieniami. Wzięła szybko bandaż z szafki. Przedtem jednak przemyła ręce chłodną wodą i odczekała, aż strumień się trochę zmniejszy. Owinęła rękę i patrzyła, jak przez biały materiał zaczyna prześwitywać bladoróżowa ciecz. Okręciła rękę jeszcze kilka razy i zaczęła coraz bardziej szlochać. Płacz towarzyszył jej przez cały czas. Delikatnie oparła się o drzwi łazienki, które wcześniej zamknęła, lekko zginając wychudzone nogi, zjechała w dół. Łzy leciały jej strużkami. Wciąż miała przed oczami ten okropny widok- jego twarz, zamknięte oczy, które miał takie piękne. Już nie chciały się otworzyć. W dodatku twarz cała blada, blada jak nigdy. Wtedy naiwna myślała, że to przeminie, że za chwilę wstanie z łóżka i rzuci się jej w ramiona, że znów będzie jak dawniej. Ależ była głupia. Mogła od razu wtedy ze sobą skończyć, ale wolała mieć tę cholerną nadzieję. Zawiodła się na wszystkich.

- Dlaczego musi być mi tak potwornie źle? - mówiła, jąkając się przy tym niemiłosiernie, przez łzy i dmuchając w chusteczkę.

Bezdenne pustkowieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz