Rozdział 6

379 44 93
                                    


 Tym razem nie spędził całego dnia w łóżku. Gdy tylko się przebudził, a wcale nie spał długo, najwyżej osiem godzin, wziął wszystkie rzeczy, które zostawił mu Soboń i położył je na biurku. Usiadł przy nim i jak człowiek zjadł obiad albo późną kolację. Nie miał pewności. Herbata w termosie wciąż była ciepła, a kanapki, mimo że podeschnięte, wcale nie smakowały tak źle. Jedząc, przeglądał tytuły książek. Było ich cztery i było to więcej, niż miał w rękach przez całe swoje życie. Tytuły i okładki różniły się diametralnie. Każda była z innego gatunku. Na wierzchu leżał nieśmiertelny Orwell, tuż pod nim znajdował się kryminał, który minimalnie bardziej zainteresował chłopaka. Przedostatnia pozycja nic mu nie mówiła, ale opis z tyłu wskazywał na to, że była to fantastyka naukowa, a na końcu... Zbrodnia i kara.

Janek wpatrywał się w nią przez dłuższy moment, po czym parsknął. Wziął do ręki stare tomiszcze. Pokręcił głową. To już nie mogło być bardziej wymowne.

Podobała mu się kreatywność Cezarego. Torturowanie go lekturą szkolną zdecydowanie było bardziej w jego stylu, niż wykręcanie mu rąk. Gdyby Soboń miał gorszy dzień pewnie puszczałby mu disco polo, chociaż mogłoby to być zbyt wiele nawet jak na niego.

Zbrodnia i kara...

Janek przejechał palcem po grzbiecie brązowej, gładkiej okładki.

To brzmiało tak obciążająco. Zbrodnia. Nie myślał tak o tym. Zbrodnią mogło być morderstwo, porwanie, gwałt... Janek nic takiego Cezaremu nie zrobił. Nie chciał tak o tym myśleć. Nie chciał czuć wyrzutów sumienia, wcale nie czuł się winny. Robił to, co musiał. Gdyby nie on, to pewnie znalazłby się ktoś inny, kto wykorzystałby słabość mężczyzny. Tak działał ten świat i każdy kto myślał inaczej był zwyczajnym idiotą. Ludzie nie byli bezinteresowni.

Zaczął czytać początkowe akapity. Ciężko było mu brnąć przez tekst, bywało, że gubił się w słowach albo nie pamiętał tego, co czytał. Nie była to łatwa lektura, pierwsze pięć stron zdążyło go zmęczyć, mimo to kontynuował. Kiedy się gubił, zaczynał akapit od początku. Tak udało mu się przeczytać trzydzieści stron, pięćdziesiąt, sto...

Od czasu do czasu przecierał oczy, a gdy zaczynały go piec, robił przerwę na kubek herbaty. Wpatrywał się wtedy w okno, czując dziwny skurcz w żołądku.

On nie pociął nikogo siekierą, ale uczucia targające głównym bohaterem nie były mu obce. Też uciekał. Chował się. Czuł zimny oddech na karku, kiedy myślał, że już zaraz zostanie schwytany i chorował, kiedy myśli te nie dawały mu spokoju. Ukrywał się w tanich mieszkaniach, melinach albo u dziewczyn, które były na tyle wspaniałomyślne, że chciały go u siebie zatrzymać. Czasami schizował. Najgorzej było na początku, wtedy myśli były najczarniejsze. Potem nauczył się żyć w stałym poczuciu zagrożenia, aż w końcu opuścił gardę i wtedy został złapany.

Janek nie dotarł jeszcze do kary, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej zbliżał się do konkluzji, że karą było samo życie w strachu. Wieczne ukrywanie się, wieczne okłamywanie...

Zaczęła go boleć głowa. Cisnął książkę na łóżko. Za oknem panowała ciemność. Jedynie czasami docierały tu błyski odbijające się z ulicy. Było już późno. Od chwili kiedy pożegnał się z Soboniem musiało minąć więcej niż dziesięć godzin, mimo to mężczyzna wciąż nie przychodził.

Janek zaczął krążyć po pokoju rozdrażniony. Wczoraj... było nawet przyjemnie. Pomijając fakt, że rzygał jak kot, to spacer zdecydowanie zrekompensował mu cierpienie. Wszystko było lepsze niż zamknięcie w tym przeklętym pokoju, w którym nie miał jak uciec od własnych myśli, nawet zwykłe siedzenie w salonie z byłym kochankiem.

Lis w owczej skórzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz