rozdział dwudziesty piąty

691 60 5
                                    

LUKE

Odbieraj, kurwa... odbieraj!
Po szóstym sygnale, znów ta pieprzona poczta:
„Hej, tu Jane... nie mogę teraz rozmawiać, zostaw..."
Wcisnąłem czerwoną słuchawkę i schowałem telefon do kieszeni, zanim pierdolnę nim o ziemię. Wsiadłem na motor i ruszyłem zaraz za nimi, ale skurwysyn wiedział jak jechać, by mnie zgubić. Był zawodowcem, i nie miałem wątpliwości co do tego, że był gliną. Wyczuwam skurwieli z kilometra.
Czarny scenariusz, jakiego powinienem się spodziewać, właśnie się ziścił, a ja stałem jak skończona pizda na środku skrzyżowania, gdzie straciłem ich z oczu.
- Kurwaaaaaa! - Wydarłem się na całe gardło, uderzając dłońmi w kierownicę.
Dlaczego przez cały ten czas, ani razu nie zapytałem jej, gdzie dokładnie mieszka?! Przecież ryzyko tego, co właśnie się stało, istniało od samego początku. Co mam zrobić?! Zadzwonić na policję i powiedzieć, że jestem kochankiem i mąż przyjechał zabrać żonę do domu? W dodatku, kurwa, gliniarz?!
Wściekała się, gdy zapewniałem ją, że nie ma się czego obawiać. Przysięgałem jej, kurwa, że skurwiela zabiję, jeśli tylko się zbliży. Tymczasem sprzątnął mi ją sprzed nosa, a ja nie zrobiłem nic, by się na to przygotować. Nie tylko to jej przysięgałem...
Obiecałem też lojalność i szczerość, a to, czego była dziś świadkiem, w brutalny sposób nadszarpnęło całe zaufanie do mnie. I słusznie, bo nawet przez sekundę nie byłem jego godzien. Każdego cholernego dnia budziłem się z zapewnieniem, że oto właśnie tego dnia wyjawię jej prawdę... po czym na wieczór kładłem się z wyrzutami sumienia, bo i tym razem zabrakło mi odwagi. Byłem pieprzonym tchórzem, który musiał sam przed sobą wymyślać usprawiedliwiające bajeczki, by móc cieszyć się szczęściem, jakie dawała jej obecność. Chwilowa obecność, której nie wykorzystałem dość, by zapewnić jej bezpieczeństwo, na jakie zasługiwała.

Skup się, człowieku, do kurwy nędzy!

Skarciłem się w myślach i zmusiłem do logicznego myślenia, bo samobiczowanie nie pomoże mi teraz. Na to pozwolę sobie, gdy już ją odnajdę. Nie „jeśli", bo zwątpienie nie wchodziło w grę. Przynajmniej wiem, że kierunkiem jest Los Angeles, a to 2 dni drogi, o ile nie zatrzymają się gdzieś po drodze...
Ja pierdolę. Na samą myśl, że znajdzie się z nim, zamknięta w jakimś pomieszczeniu, rozwala mnie od środka. Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer Ralph'a, który odebrał, na szczęście, już po pierwszym sygnale.
- Stary, musisz mi pomóc. Zatankuj do pełna, jadę do Ciebie. - Rzuciłem i zakończyłem połączenie, gdy tylko usłyszałem:
- Robi się, czekam.
Bez zbędnych słów wyjaśnień. Po raz kolejny mój przyjaciel staje na wysokości zadania, by naprawić to, co koncertowo spierdoliłem.
Odpaliłem silnik i ruszyłem szybko w stronę domu kumpla. Nie wiem nawet, czy patrzyłem na znaki drogowe. Prułem, ile fabryka dała. Gdy dojechałem na miejsce, czekał już na mnie za kierownicą swojego mercedesa, z uruchomionym silnikiem i nogą na gazie.
- Gdzie?
- Los Angeles.
Gwizdnął, po czym ruszył z piskiem opon.
- A gdzie dokładnie?
- Tego kurwa nie wiem. Sam porwał Liv, Jane nie odbiera, nie wiem, kurwa, gdzie mieszkają...
- Oni...?
- Liv ze swoim mężem. - Odparłem krótko, nie dbając o to, jak mogło to zabrzmieć.
- Stary...
- Nie, Ralph, nie. On jest skurwielem. Gnębił ją, tłukł i... - Zatrzymałem się w porę, by nie ujawniać niczego, czego sama by mu nie zdradziła. - I komendantem stanowej policji...
- Ja pierdolę, Stary! - Dał po hamulcach, a ja prawie rozwaliłem przednią szybę łbem. - Pojebało Cię?! Co chcesz zrobić, jak już tam będziesz?!
- Zabić. - Rzuciłem krótko, nawet przez chwilę nie wątpiąc w swoje słowa.
- Luke... - Zaczął spokojnie. - Masz zawiasy, za usiłowanie zabójstwa i doprowadzenie do kalectwa...
- Co nie do końca było moją winą... - Przypomniałem mu, ale mi przerwał.
- Liczą się fakty i akta! A w Twoich jest tak najebane, że brakuję Ci tylko najazdu na dom jebanego komendanta! Ochujałeś już do reszty?! Ile razy mam Cię z tego gówna wyciągać?!
- Już nigdy nie będziesz musiał, przysięgam. Pomóż mi tylko ją znaleźć, bo jeśli ja nie zabiję jego, on w końcu zabije ją. - Zacisnąłem szczęki tak mocno, że niemal wyskoczyły mi z zawiasów, oczy zapiekły mnie od powstrzymywanych łez, a głos drżał na samą myśl, że moje słowa mogłyby się ziścić.
Ralph przyglądał mi się bez słowa, coraz szerzej otwierając ze zdumienia oczy.
- Kochasz ją. - Stwierdził.
- Tak, kurwa, tak! Bardziej niż powietrze, dlatego błagam jedź i uruchom w drodze swoje kontakty, zanim, kurwa, oszaleję!
Bez słowa ruszył i wybrał kontakt na pulpicie deski rozdzielczej. Po drugim sygnale, rozbrzmiał starszy, męski głos.
- Co tam?
- Znajdź mi adres komendanta policji w Los Angeles, Sam Spark.
- Ten, co szukał żonki ostatnio?
- Dokładnie, ten sam.
- Podobno poszukiwania zostały wstrzymane. Cały nasz komisariat huczy od plotek. Do sieci wpadło nagranie, jak żonka wali go po rogach. Z resztą, w Twoim mieście. Prawie pieprzyli się na środku ulicy, a Sam w tym czasie z rozpaczy aż włosy rwał z głowy.
Zakląłem pod nosem, bo okazałem się jeszcze większym kretynem, niż dotąd mogłem siebie nazwać, a pełne dezaprobaty spojrzenie Ralph'a tylko mnie w tym utwierdziło.
- Dave... - Ponaglił kumpla, a ten zakończył wywód.
- Dobra, daj mi chwilę... - Rzucił mężczyzna, a w głośnikach rozbrzmiały dźwięki uderzenia palcami o klawiaturę. - Mam. Mission Hills, 10989 Marklein Ave.
- Dzięki.
Nie wracając już do tematu, który Dave nazbyt chętnie ciągnął, rozłączył się, a ja uświadomiłem sobie, że nigdy nie zapytałem o kontakty z tym gościem, dzięki któremu dostałem zawiasy, a nie kilkunastoletnią odsiadkę. Ralph z resztą też nie zdawał się być skory do ujawnienia tej tajemnicy, i nawet kontakt na pulpicie wyświetlił się jako: „KTOŚ", choć teraz wiem, że na imię mu Dave.
Ciekaw jestem, czy nie żałowałby udzielenia tej pomocy, gdyby wiedział, że to właśnie ja jestem tym gościem, z którym Liv zdradziła rzekomo zrozpaczonego glinę. Jak sama wielokrotnie mówiła, oni trzymają między sobą sztamę i pomagają wzajemnie zamiatać własne brudy pod dywan. Mogłem więc tylko przypuszczać, że gdyby tylko miał tę wiedzę, w moment stałby się moim wrogiem.
Ralph docisnął gaz, a ja znów próbowałem skontaktować się z Jane.
- Szlag. To zbyt podejrzane. - Powiedziałem do kumpla. - Ta dziewczyna ma telefon przyrośnięty do zada, niemożliwe by tyle czasu była poza nim...
- Ona jej pomagała?
- Tak... Pomogła jej uciec i przywiozła tutaj... Liv mówiła, że bardziej była przyjaciółką Sam'a, niż jej, ale mogła poprosić tylko ją o pomoc, bo poza nią miała tylko ojca, a ten ją zawiódł. - Ostatnie słowa powiedziałem przez ściśnięte gardło, bo dotąd wściekły na tego starego chuja, teraz mogłem ustawić się za nim w kolejce do piekła. Sam zrobiłem niewiele więcej.
- Myślisz, że powiedziała mu o wszystkim i dlatego nie odbiera? - Zapytał, nie spuszczając oczu z drogi, a ja nie potrzebowałem nawet chwili zastanowienia.
- Nie ma mowy. Była gotowa wydrapać mi oczy... - Przerwałem, gdy do wspomnianych wezbrały uporczywe łzy. Ile ja bym oddał, by mieć pewność, że obie są całe i zdrowe. - Nie zrobiłaby jej tego. - Dodałem twardo, bez cienia wątpliwości.
- Zatem istnieje ryzyko, że i ją ten psychol porwał.
Spojrzałem na przyjaciela, uświadomiwszy sobie, że ani razu nie podważył tego, co mu opowiedziałem. Czy był na mnie wściekły? Jak cholera. Czy zawróciłby najchętniej i nie mieszał się w całe to gówno? Zapewne tak. Jednak ani razu nie zwątpił w moją wersję historii biednego komendanta, który rozpaczliwie szukał żony i zapewniał na wszystkich możliwych kanałach o ich bezgranicznej, pełnej wzajemnego szacunku, miłości.
- Jesteś dobrym kumplem, Ralph. - Wydusiłem z siebie, bo uświadomiłem sobie, że nigdy mu tego nie powiedziałem, a okazji był ogrom.
Rzucił na mnie szybko okiem, nie dekoncentrując się, za co byłem mu wdzięczny, bo niemal zamykaliśmy licznik na autostradzie.
- Stary, nie podoba mi się Twój ton. Brzmi tak, jakbyś się żegnał.
- Nie wiem, co się wydarzy. - Odpowiedziałem, ponownie wybierając numer Jane. - Ale na pewno nie cofnę się przed niczym, by ją z tego wyciągnąć. Nie ma takiej rzeczy, Ralph.
Spojrzałem na niego, by upewnić się, że dotarły do niego moje słowa, a tym samym... niema prośba. By tym razem nie osłaniał mi tyłka i pozwolił działać po mojemu. Po zbielałych knykciach na kierownicy mogłem przypuszczać, że zrozumiał przekaz i, choć wcale mu się nie spodobał, przyjął go.
- Ja pieprzę... Nie ma z Tobą nudy, Brachu.
- A nawet nie wiesz, jak ja o niej marzę...
- Ok, nie będę się wtrącał, obiecuję. Ale... spróbujmy najpierw po mojemu, ok?
Nie odpowiedziałem, co najwyraźniej dało mu znak, że może przedstawić swój plan, który wcale nie był głupi. I mógł się udać, jeśli tylko szczęście będzie nam sprzyjać.

Nienawiść od pierwszego wejrzenia ✨W TRAKCIE KOREKTY✨Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz