1.

471 35 26
                                    

Adam Mickiewicz nigdy nie uważał swojego życia za nieudane.

Owszem, być może bycie rozwodnikiem w wieku czterdziestu paru lat nie było niczyim marzeniem. Być może wykańczająco nudna praca za biurkiem w korporacji, która spokojnie funkcjonowałaby dokładnie tak samo, gdyby jego tam nie było męczyłaby wiele osób. Być może fakt, że wstawanie z łóżka czasami okazywało się zadaniem niewykonalnym dla kogoś mógłby być martwiący. Być może rozdzierające migreny, będące chyba jedyną przerwą od szarej rutyny, doprowadziłyby już kogoś innego do szału.

Ale żadna z tych rzeczy nie sprawiała, żeby uważał, że jego życie jest nieudane. Był szczęśliwy, był szczęśliwy, był cholernie szczęśliwy.

Powtarzał sobie to za każdym razem kiedy kładł się spać. Jesteś szczęśliwy. Dlaczego miałbyś nie być?

Mieszkał w małym mieszkanku w kamienicy - lubił je. Było jego własne, przytulne, ciepłe. Nie zamieniłby go na żadne inne. Kupił je jeszcze przed rozwodem za odłożone pieniądze i nadal uważał to za najmądrzejszą decyzję w swoim życiu. Oprócz może samego rozwodu. Nie narzekał na sąsiadów, chociaż jak to w każdym miejscu zdarzały się rodzynki w postaci głośnej muzyki, ale kto by się tym przejmował?

Było dobrze. Było świetnie! Fenomenalnie!

No dobra, może czasami nie było dobrze. Jak na przykład w tych momentach, kiedy zwijał się z bólu, czasami na łóżku, czasami na podłodze (nie zdążył dojść do łóżka) i nie mógł nawet wstać żeby wziąć leki - mógł tylko płakać. Co przy okazji pogarszało ból! W swoim życiu bawił się świetnie.

Mimo wszystko jednak często było dobrze. Zwłaszcza w weekendy. Co tydzień w piątek wieczorem pod kamieniczkę podjeżdżał błyszczący, żółty samochód z którego zawsze tak samo szybko wybiegała przyszłoroczna maturzystka. Za każdym razem tak samo prędko wparowywała do mieszkanka i trajkotała przez następne dwie godziny, opowiadając o szkole, o innych dzieciakach, o książkach, filmach, cokolwiek jej nie przyszło na język. Mówiła tak, aż nie zasnęła na kanapie, a jej matka wzdychała, mówiła, że przyjedzie w niedzielę wieczorem, po czym żegnała się z nim, za każdym razem widocznie wahając się, w jaki sposób, kończąc ostatecznie na nienaturalnym klepnięciu po ramieniu lub uścisku dłoni. Kiedy zamykała za sobą drzwi, zawsze zaczynał śmiać się do siebie, orientując się, jak dziecinnie to musi wyglądać z boku. Ale mimo wszystko, to też było dobre.

Czasami, kiedy mył zęby, łapał się na skanowaniu swojej twarzy - zastanawiał się wtedy, czy już na zawsze zostanie w takiej rutynie. Czy znajdzie się obok niego ktoś nowy, a może stary, ale spojrzy nowym okiem i pokocha go. Albo chociaż uzna za dobrego przyjaciela. Teraz nie miał nikogo, oprócz Marii, jedynej rzeczy, jaka mu się udała w życiu. Kochał ją, bardzo.

Miał też Celinę. Matka Marii nie była złą żoną. Starała się. On też się starał. Ale widocznie to małżeństwo było skazane na porażkę od samego początku. Cieszył się, że udało im się rozstać neutralnie, spokojnie. Była to decyzja dwóch dorosłych ludzi, którzy oboje chcieli czegoś kompletnie innego od życia. Cieszył się, kiedy z iskrami w oczach chwaliła się awansem w pracy. Cieszył się, kiedy mówiła cicho, że poznała kogoś, ale Marii ma nic nie mówić, bo nie jest jeszcze pewna, czy to na poważnie. Cieszył się również, kiedy mówiła o postępach w leczeniu, kiedy ocierając łzy mówiła, że pomagają, słyszysz Adam, leki pomagają, nigdy nie czułam się tak wolna..!

Nie cieszył się za to tym, że on nie mógł odpowiedzieć równymi słowami. Że nadal jedynym jego szczęściem były te cholerne weekendy, a jedyną rzeczą, którą robił poza snem i pracą to pisanie wierszy, chowanych po szufladach tak głęboko, aby nikt tego nigdy nie znalazł - nawet on sam.

Ale wszystko było w porządku. Było dobrze. Był szczęśliwy.

Brak nowych wiadomości.

kocimiętka.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz