CHAPTER VIII

57 6 11
                                    

Wpadliśmy na parkiet, robiąc wokół siebie zamieszanie. Bawiliśmy się w grupce, ale Marco nie puścił mojej dłoni ani wtedy, ani gdy schodziliśmy cali zdyszani i spragnieni. Nie pozwolił mi usiąść na długo, bo gdy tylko znaleźliśmy wolny stolik i upiliśmy kilka łyków wody, znowu pociągnął mnie w kierunku parkietu. Tym razem byliśmy tylko we dwoje i trudno było mi ukryć, jak bardzo się z tego cieszyłam. Zrobiło mi się gorąco, gdy Marco przyciągnął mnie bliżej i położył prawą rękę na mojej talii. Prowadził mnie zdecydowanie i zarazem delikatnie. Po kilku potknięciach, które wywołały u nas jednoczesny chichot, w końcu się dotarliśmy i nie chwaląc się, byliśmy jedną z najlepiej zgranych par na parkiecie. Nie przeszkadzało nam, że DJ puszczał kiczowate kawałki, których na co dzień zapewne żadne z nas nie słuchało. Liczyło się tylko to, że dobrze się razem bawiliśmy.

Podobało mi się, że zamiast okręcać mnie dookoła, jak zabawkowego bączka, Marco wybierał bardziej subtelne figury. Miałam motyle w brzuchu, gdy obracał mnie delikatnie i obejmował od tyłu, nie zostawiając między nami ani centymetra. Zrobił to kilkukrotnie, a za ostatnim razem nachylił się i szepnął mi na ucho:

— Myślę, że przyda nam się odrobina świeżego powietrza.

Zastygłam na moment, czując jego rozgrzany oddech na szyi i zdobyłam się na oszczędne kiwnięcie głową. Zeszliśmy z parkietu, ale nie poszliśmy do stolika. Zamiast tego, szybkim krokiem wyszliśmy z festynu. 

— Spacerek? — spytałam uszczypliwie, gdy pociągnął mnie w kierunku przystani.

— Trochę ruchu nam nie zaszkodzi, spacery są zdrowe — odparł beztrosko i nie zwolnił kroku, dopóki nie znaleźliśmy się na molo. Dopiero wtedy trochę odpuścił i zaczęliśmy przechadzać się spokojnie. 

Molo było oszczędnie oświetlone i potrzebowałam chwili, by przyzwyczaić oczy do panującego półmroku. Na samym końcu stała ławka i liczyłam, że właśnie tam zmierzamy, ale Marco nagle zatrzymał się w połowie drogi. Nie odezwał się ani słowem, po prostu stał i patrzył przed siebie, cały czas trzymając mnie za rękę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zapatrzył się na zatokę, rozświetloną nocnymi światłami. 

Uśmiechnęłam się z zadowoleniem, widząc, jak urzeczony był tym widokiem. Mousehole było naprawdę niewielkie i dla wielu zupełnie nie znaczące, ale nie bez powodu mieliśmy co roku tylu turystów. Niektórzy wracali tu od wielu lat. I choć jesień była od zawsze deszczowa, a zimą panowały tu surowe warunki, szczególnie gdy wiał wiatr tak silny i zimny, że nawet puchowa kurtka nie potrafiła przed nim ochronić, wiosna i lato były piękne. 

— To mogą być naprawdę świetnie wakacje, wiesz? — odezwał się po dłuższej chwili.

— Mousehole nie jest takie najgorsze, prawda?

— Daje radę — odparł przekornie, patrząc mi w oczy i uśmiechając się zagadkowo.

W ułamku sekundy nachylił się i mnie pocałował. Wszystko stało się tak nagle, że nie zdążyłam odpowiednio szybko zareagować i oddać pocałunku. Nie miałam czasu stanąć na palcach, unieść prawej nogi do góry, jak to robią na filmach, ani nawet wykonać najmniejszego drgnięcia wargą. Wychyliłam się desperacko, licząc, że będzie chciał kontynuować, ale on po prostu pociągnął mnie dalej. Jakby nic się nie stało, jakby chwilę wcześniej nasze usta wcale się nie złączyły. Moje ramiona uniosły się lekko i opadły, gdy z nerwów gwałtownie nabrałam powietrza.

— Będziemy jeździć na wycieczki rowerowe? — spytał znienacka i spojrzał na mnie wyczekująco.

Nie nadążałam za strumieniem, którym płynęły jego myśli. Zgubiłam się przy pocałunku i nic nie mogłam poradzić. Byłam zupełnie odrealniona i czułam pulsujący szum w uszach.

— Oczywiście — odparłam nieobecnie. — Wycieczki rowerowe, kto ich nie lubi? — palnęłam.

— Musimy jeździć na wycieczki, na klify — kontynuował, coraz bardziej podekscytowany. — I na żagle, Kinsley. Musisz popłynąć ze mną na wyspę!

Jego nagły entuzjazm naprawdę mnie rozbawił i trudno przyszło mi zwalczyć potrzebę podśmiewania się z niego. Chyba nigdy dotąd nie zachowywał się przy mnie tak swobodnie. Zwykle nie pozwalał sobie na wygłupy. 

— Śmiejesz się ze mnie? — spytał z udawaną urazą. — Czyli nie zamierzasz ze mną żeglować? — jego głos brzmiał nader poważnie, co tylko bardziej mnie rozśmieszyło.

Zaczął mnie łaskotać i oboje przekomarzaliśmy się przez moment, aż w końcu przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. Jego koszula miała piękny, świeży zapach, który doskonale mieszał się z perfumami. Wiele myśli kotłowało mi się w głowie, ale żadnej nie potrafiłam wyklarować. Byłam zaaferowana pocałunkiem i bliskością Marco i zarazem zrozpaczona, że ta chwila, jego ciepło, jego dotyk — miały swój kres. Nie mogliśmy tak stać w nieskończoność i to napawało mnie przejmującym smutkiem. Nie miałam pewności, że to się kiedykolwiek powtórzy. To mógł być pierwszy i ostatni raz, gdy byliśmy tak blisko. 

— Bardzo chętnie wybiorę się z tobą na żagle — szepnęłam, wtulając się w jego klatkę.  Pragnęłam, żeby spróbował mnie pocałować jeszcze raz, ale on nie wypuszczał mnie z objęć. 

Zadzwonił telefon, ale Marco nawet nie drgnął. Dopiero gdy zadzwonił drugi raz, niechętnie się odsunął i odebrał.

— Albie, coś się stało? — spytał, po czym słuchał przez moment. — Serio? Chryste, on naprawdę nie potrafi pić — skwitował zirytowany. — Dobrze, zaraz będziemy. 

Spojrzał na mnie zrezygnowany i pokręcił głową z niezadowoleniem. 

— Dennis kompletnie popłynął, musimy go zabrać do domu, a tylko ja mam klucze. 

Zrobiłam przesadnie smutną minę i spojrzałam na niego z udawanym wyrzutem, a on znowu przyciągnął mnie do siebie i głośno cmoknął w mnie w czoło. 

— Przepraszam, nie tak miało być — powiedział łagodnie. 

— Gdy ojczyzna wzywa, naszym obowiązkiem jest odpowiedzieć — zażartowałam i pociągnęłam go za rękę w przeciwnym kierunku. 

Faktycznie Dennis wymagał holowania do domu. Mógł iść o własnych nogach, ale tylko pod warunkiem, że był podtrzymywany przez Marco i Albiego. Rakima, Pierre'a, ani dziewczyn nie było nigdzie w pobliżu, ograniczyłam się więc do napisania Ellie wiadomości, że wychodzimy z festynu. Z początku planowałam, że odprowadzę ich do domu, ale Marco nalegał, żebym nie chodziła sama po nocy i gdy znaleźliśmy się kilka ulic od mojego domu, pożegnałam się z nimi, życząc im powodzenia, bo Dennis wyglądał, jakby lada moment miał zacząć wymiotować. Mimo poirytowania Marco uśmiechnął się do mnie ciepło na pożegnanie, a mnie na samą myśl o tym jednym uśmiechu chciało się krzyczeć, gdy w podskokach biegłam do domu. 

The Adults Are TalkingOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz