III.

492 42 88
                                    

— Tam jest mały ogródek — Cole wskazał dłonią gdzieś dalej, gdy byli na podwórku. — Stamtąd mamy większość zasobów, ale do miasta również się wybieramy.

— Ile tu jesteś? — rzucił Kai, zmieniając temat. Jakoś nie chciało mu się słuchać o ogródku. Były ciekawsze tematy do rozmów, a skoro Kai miał naturę bycia ciekawskim, to postanowił popytać. Oparł się plecami o drzewo za sobą, a Cole po prostu stał naprzeciwko niego, chowając dłonie do kieszeni czarnych dresów. Miał też koszulkę z Iron Maiden.

— Oh, rany — westchnął. — Sam nie wiem, prawie rok jakoś — odpowiedział, co chwilę uśmiechając się w coraz to bardziej skrępowany sposób. — Mieszkałem z ojcem przed przyjazdem tutaj, ale nie gadałem z nim odkąd tu jestem. Nawet życzeń nie dostałem na urodziny — westchnął, zjeżdżając wzrokiem gdzieś na bok.

— Miałeś urodziny — powtórzył.

— Ta, siedemnaste — potwierdził, wzruszając ramionami lekko. — Chyba jedyny plus urodzin to dostanie tortu. Jedyny — rzucił żartem i ruszył dłonią, dając znak, ze muszą iść dalej. Kai bez słowa odepchnął się od drzewa i wyrównał kroku z brunetem, który już z pół godziny go oprowadzał, każdemu pokojowi poświęcając przynajmniej dziesięć minut uwagi, bo musiał rzucić każdą anegdotą, czy wspomnieniem z nim związanym. Kai się wtedy raczej wyłączał i nie słuchał, więc nie był w stanie sobie przypomnieć żadnego zdania, jakie wypadło mu z ust.

Spacerowali po placu ćwiczebnym, gdzie było pełno sprzętu do ćwiczeń, a Cole tłumaczył jaki sprzęt jest od czego, jednocześnie też informując, że Smith również będzie brał udział w ćwiczeniach. Lepiej zignorować docinkę, która brzmiała "przydałoby ci się poćwiczyć, jesteś chudy jak badyl".

Gdy kogoś mijali, Kai czuł na sobie spojrzenia innych dzieciaków. Tak, niby było to logiczne, że gapili się, bo był tam nowy, ale jednak było w tym coś dziwnego. Kai lubił dostawać uwagę, ale raczej w tym pozytywnym sensie. Bo obecnie czuł się jak sierotka otoczona przez stado wilków. A Cole ciągle gadał, coś tam rzucając od siebie w ramach opisu sali.

— Zawsze tak miauczysz, czy tylko nowych tak maltretujesz? — odezwał się szatyn, przerywając puentę Brookstone'a, który właśnie miał kończyć zdanie.

— A nie wiem. Pierwszy raz nowego oprowadzam, przeważnie jestem dość cichy — przyznał z nieśmiałym uśmiechem. Podrapał się po dłoni i odchrząknął, czując wzrost niezręcznej atmosfery między nimi. — A ten...jaki masz żywioł? — dopytał, zmieniając temat.

— Jaki mam co? — zmarszczył brwi.

— Oh, no wiesz. Wszyscy tutaj jesteśmy potomkami mistrzów żywiołów — wyjaśnił, co miał na myśli. — Więc każdy z nas ma jakieś nadprzyrodzone zdolności, na przykład...o, mój kumpel Jay kontroluje błyskawice, a Zane...

— A ty? — przerwał mu. Cole otworzył szerzej oczy, bo raczej nie spodziewał się pytania o jego osobę.

— Ja?

— No, jaki jest twój żywioł? — zapytał ponownie, nieco bardziej precyzując. Dostrzegł jak Cole zaczerwienił się na twarzy przez skołowanie. Chyba mało kto go pyta o cokolwiek, co dotyczyło stricte jego. Wydawało się to dość smutne, ale z drugiej strony Kai nie potrafił odczuwać względem niego empatii, bo kolesia nie znał. Może gdy nieco lepiej go pozna, to będzie w stanie go polubić.

— Ja...ziemia. Moja mama była... Mistrzynią Ziemi — wydukał w końcu. Kai zaobserwował z jakim trudem mu przeszło przez gardło "moja mama", a już nie wspominając słowa była.

— Czyli twoja matka pewnie jest gdzieś tam z moimi rodzicami, gdzie zesłał ich Garmadon — wzruszył ramionami, nie do końca wyłapując ten wielki czerwony baner, krzyczący "gadasz głupoty, zamknij się".

❝That's the way the cookie crumbles❞ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz