XII.

515 37 73
                                    

Grupa już spała. Jedynymi osobami, które wciąż nie zmrużyły oczu, był Kai i Cole. Leżeli obok siebie, wpatrując się w nocne niebo ozdobione gwiazdami, jakie przebijały się przez liście drzew i rozmawiali ze sobą.

— Czyli głównie kradłeś dla Nyi — mruknął Brookstone, kładąc głowę na bok, by mieć widok na profil Kaia, który w mroku nocy był okryty granatową poświatą. — Nigdy nie ukradłeś nic dla siebie? — dopytał.

— Nie, jedyne co brałem sobie to było chyba tylko jedzenie, a i tak to było i dla mnie i dla Nyi. W sumie...jedyne, co było też dla mnie, to było na spółkę z nią — wytłumaczył. Nie lubił wracać myślami do czasów, gdy nawet o jedzenie musiał się martwić. Mimo, iż z początku jego pobytu w klasztorze Wu, chciał się stamtąd wynieść i wrócić do dawnego życia, teraz już wiedział, że dłużej by tak nie pociągnął. Było to po prostu męczące i w dodatku dość niebezpieczne.

— Rany... — westchnął, znowu kierując głowę ku gwiazdom. W głowie wciąż siedziała mu chwila, gdy oficjalnie zakończył swoją przyjaźń z Kaiem. Nie nazwali się parą, ale Cole podświadomie wiedział, że Smith już jego kumplem nie był. Był dla niego kimś więcej, to samo tyczyło się niego w oczach Kaia. No cóż by rzec, całowali się przez dobre pięć minut. To na pewno oznaczało wejście w związek. — Pewnie było to...dość niebezpieczne. Na pewno cię przyłapali na kradzieży choć raz.

— Jasne, że tak — zgodził się niemal od razu. — Ile to razy jacyś idioci mi przychodzili do domu i grozili — wywrócił oczami, co było niewidoczne w ciemnościach. — Zawsze wtedy kazałem Nyi siedzieć w pokoju i nie wychodzić, póki nie dam jej znaku. Czasem po prostu grozili i zabierali, co było ich. Czasem...czasem robili inne rzeczy — głos lekko mu się załamał w ostatnim zdaniu, co sprawiło, że Cole aż się podniósł na łokciu, żeby móc spojrzeć na twarz Kaia bez problemów. Było ciemno, lecz jego oczy już przywykły do ograniczonej widoczności.

— Nikt więcej nie położy na ciebie ręki — obiecał szeptem. Kai uśmiechnął się w lekko litościwy sposób.

— Nie możesz mi obiecać czegoś takiego, idioto.

— Dlaczego nie? — oburzył się. — Zbyt wiele razy na pewno cię tam pobili, lub...nie wiem, co jeszcze byli w stanie ci zrobić, ale zdaj sobie sprawę, że nigdy już na to nie pozwolę, Kai. Nigdy — rzekł z powagą w głosie, wpatrując się w oczy władcy ognia, który obecnie naprawdę się autentycznie zdziwił. Jakoś wcześniej, w swoim życiu, nie miał okazji usłyszeć od kogoś takiej obietnicy. Od Nyi jej nie potrzebował, bo to on miał chronić ją, to on miał zapewniać siostrze bezpieczeństwo, dobro i zdrowie. A teraz...usłyszał to od drugiego człowieka, który mówił to zupełnie na serio. Coś go dotknęło wtedy i nie pojmował, czy to dlatego, że po raz pierwszy ktoś się o niego tak martwił, czy dlatego, że to on zawsze komuś coś takiego obiecywał.

— Okej — odszepnął mu, kiwając delikatnie głową. Nie wiedział co innego ma mu odpowiedzieć, więc zwyczajnie się zgodził.

Cole po prostu się uśmiechnął na jego odpowiedź i ponownie się położył, słysząc jak gdzieś w tle Jay chrapie cicho. Czuł jak blisko leży obok Kaia, jak styka się z nim ramieniem i jak ich dłonie leżą tuż przy sobie. Nieśmiało postanowił go złapać za drobną dłoń, splatając ich palce razem. Nie dostrzegł w mroku jakiejś reakcji na twarzy Mistrza Ognia, ale Kai się nie wyrwał z uścisku, wręcz nieco mocniej ścisnął dłoń bruneta, co Cole uznał za dobry znak. Kai naprawdę miał ciepłe ręce.

— Um...nadal cię boli ta rana? — zapytał w końcu Brookstone, żeby nie przerywać rozmowy.

— Nie, jest już okej — odpowiedział po krótkiej chwili, podczas której Cole myślał, że ten zwyczajnie usnął. — Trochę...swędzi mnie wokół oka. Ale widzę to i owo, może niezbyt dobrze, ale... Widzę — po tonie jego głosu, Cole wywnioskował, że Smith jest w dobrym humorze.

❝That's the way the cookie crumbles❞ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz