Rozdział 28

21 6 6
                                    

Tak naprawdę moja pewność o wygranej istniała tylko tamtego dnia na uniwersytecie, gdy z drżącymi dłońmi wyszłam z auli, bo w żyłach krążyła mi czysta adrenalina, a szczęście wypływało każdym porem mojej skóry.

Teraz nie jest tak prosto. Odkąd wróciłyśmy do Waszyngtonu, cały czas się tym zamartwiam. Ciągle gdzieś po tyle głowy chodzi mi myśl, że zrobiłam jakiś poważny błąd. A każdego dnia wyszukuję coraz więcej błędów, które mogłam popełnić i obwiniam się o każdą, najmniejszą głupotę. Nie wiem, jak będzie oceniana moja praca, bo zazwyczaj to nie było punktowanie. To tylko potęguje stres i panikę.

Moje skupienie na lekcjach spadało z każdym dniem, ale dziś, kilka minut przed ogłoszeniem wyników jest tak naprawdę zerowe. Choć klasa pisze sprawdzian z języka angielskiego, ja zwyczajnie przygotowuję się mentalnie na drugi termin. Dziś byłam w stanie podpisać kartkę i oddać ją pustą Melanie. Na nic więcej mnie dzisiaj nie stać.

Nerwowo rozglądam się po klasie, ciągle monitoruję zegarek i stukam długopisem o ławkę, próbując rozładować napięcie, jednak nic nie pomaga.

Niemal spadam z krzesełka, gdy telefon w kieszeni moich spodni zaczyna wibrować. Odblokowuję ekran i dostrzegam wiadomość, która jest napisana przez ostatnią osobę, od której wiadomości teraz się spodziewałam.

Pani Ray: Chcesz wyjść przed dwunastą do łazienki, prawda? ; )

Sama z początku nie rozumiem, o czym mówi, ale po dłuższym wgapianiu się w treść wiadomości doznaję olśnienia. Uśmiecham się pod nosem i kontynuuję tortury. Gdy zostają trzy minuty do południa, podnoszę rękę i jak gdyby nigdy nic pytam czy mogę wyjść do toalety. Wypuszczona, prawie jak z klatki, biegnę do radiowęzła i nie siadam nawet przy biurku. Opieram się o nie dłońmi, włączam komputer, otwieram przeglądarkę i wyszukuję odpowiednią stronę w przeglądarce. Po wprowadzeniu swoich danych otwieram zegar. Do dwunastej zostało jedenaście sekund.

Dziesięć.

Dziewięć.

Osiem...

Gdy wybija błogosławiona godzina, od razu klikam przycisk „Sprawdź wyniki".

Na ekran wylatują żółte kropki, czyli coś, co jak zakładam, ma imitować konfetti. Napis na środku głosi, że zajęłam pierwsze miejsce dzięki zdobyciu dziewięćdziesięciu siedmiu procent i czterdziestu ośmiu i pół punktów na pięćdziesiąt. Pod spodem wyłania się lista reszty uczestników, których nazwiska nic mi nie mówią.

Na Boga, nie wierzę.

Ogarnia mnie wzbierająca fala szczęścia napływająca do każdej części mojego ciała. Dociera też do oczu, wypychając gwałtownie i intensywnie łzy radości. Zasłaniam usta dłońmi i po chwili zalewam je łzami, które miarowo skapują na klawiaturę. Przez nie mało co widzę na monitorze, jednak dalej wlepiam w niego wzrok.

To się nie dzieje. Jakim, cholera, cudem to nie jest sen?

Cała trzęsę się z emocji i szlochu, który i tak staram się tłumić. Mam ochotę beczeć, krzyczeć, skakać i tańczyć ze szczęścia. Nigdy wcześniej nie czułam takiej dumy z samej siebie. Nigdy uprzednio nie czułam tak mocno, że jestem tu, gdzie być powinnam. Nigdy nie czułam tak bardzo, że robię coś w dobrym, wyższym celu. Celu dla siebie. W końcu troszczę się o siebie i swoją przyszłość.

Zaciskam pięść i lekko ją zagryzam, starając się uspokoić. Odgarniam swoje włosy, których przednie kosmyki, całe przemoczone kleją mi się do czoła, policzków i ust, jeszcze bardziej ograniczając pole widzenia.

- Naprawdę jesteś zaskoczona?

Choć nie sądziłam, że to możliwe, moje serce nabiera jeszcze szybszego pulsu przez to zaskoczenie. Byłam pewna, że jestem sama i kompletnie nie słyszałam, jak się skrada. Gwałtownie odwracam się i spoglądam w górę. Sean, jak gdyby nigdy nic, stoi nade mną i głupio się uśmiecha. Choć może mam urojenia, mam wrażenie, że jest w tym też trochę dumy.

- Rany! – wykrzykuję, łapiąc się za pierś – Nie strasz mnie tak. Wystarczy mi przeżyć – mówię ochrypłym głosem, przez kilka minut poprzedniego płaczu. Staram się uśmiechnąć, żeby w jakiś marny sposób ukryć to, jak rozbroiła mnie ta wiadomość, bo to ten wymiar szczęścia, przez który nawet nie umiem się uśmiechać, ale jestem pewna, że moje zakrwawione oczy i rozmazany tusz, zapewne na całej twarzy są szczersze niż wargi wyginające się niemalże w grymas.

On odpowiada śmiechem, swoim najlepszym, głębokim i szczerym śmiechem, który uwielbiam. W końcu, dzięki temu szczerze się uśmiecham.

- Zacznij w końcu wierzyć w siebie. W swoje marzenia.

- Wszystko to byłoby prostsze, gdyby nie twoje słowa. Te wszystkie, które padły w ostatnich miesiącach.

- Och, myślałem, że pocałunkiem to wszystko sobie wyklarujemy. Wyczyścimy przeszłość i zrozumiesz, że kłamałem. Boże, po prostu musiałem kłamać. Nigdy nie uwierzyłabyś, gdybym zaczął mówić sercem.

Robi krok do przodu i spogląda mi w oczy jeszcze intensywniej. Nagle unosi ręce, wystawia kciuki i przejeżdża nimi po łzach, które dalej ciekną mi po policzkach. Po tym geście mam ochotę rozpłakać się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.

- Od początku byłem przekonany, że ci się to uda. Nie było nawet innej opcji – kontynuuje.

Gardło odmawia mi posłuszeństwa i słowa w nim więzną. Nie potrafię wydać z siebie żadnego dźwięku. Napinam każdy mięsień swojego ciała walcząc, żeby nie osunąć się na ziemię. Zbyt wiele zbyt intensywnych uczuć. Czuję się, jakby próbowały mnie zgnieść.

- Dopóki po papierze będzie sunęła twoja ręka, będą powstawały najpiękniejsze pisma święte i rękopisy Szekspira. Chcę ci pogratulować, Abby.

Chcę mu za to podziękować, ale nie umiem. Gardło związało mi się w supeł. Kiwam tylko głową, bezgłośnie dziękując, ale dopiero po chwili uświadamiam sobie, że on wcale nie chciał pogratulować mi tymi słowami. To była jego prośba o pozwolenie.

W mniej niż sekundę chwyta mnie w talii, przyciąga do siebie, wplata palce drugiej dłoni we włosy i nachyla głowę w swoim kierunku.

I robi to znów. Znów zapiera dech w piersi, sprawia, że po ciele rozlewa się ciepło, niczym plaster klejący rozdartą na strzępy duszę i daje nadzieję.

Nadzieję na co? Sama nie wiem. Ale ten pocałunek właśnie tym emanuje. Właśnie tym jest. Definicją szczęścia i nadziei.

Znów się nie opieram. Ale tym razem odwzajemniam pocałunek. Jego ręka ląduje na moim ramieniu. Moja dłoń na jego policzku. Jego druga dłoń w mojej talii. Moja druga ręka na jego drugim policzku. Łapię za nie szeroko rozpostartymi palcami i lekko wbijam paznokcie w jego delikatną skórę. Nie czuję już, że to niewłaściwe. Czuję, że potrzebuję tego jak tlenu. I chcę mu to bezgłośnie przekazać. Chcę mu to udowodnić.

„Nie przeżyjesz o samej kaligrafii" – usłyszałam od Ray. A ona jak zawsze miała rację. Potrzebuję powietrza. Potrzebuję powietrza, jakie on mi daje.

Gdy w końcu się odrywa, szepcze mi do warg:

- Gratuluję, kochanie.

Twoją ręką✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz