Rozdział 6

790 58 228
                                    

Rano nadeszło jednak czy tego JK chciał, czy nie chciał.

Kolejne.

I kolejne.

I jeszcze jedno.

A dni stały się przytłaczające i zaczęły przypominać rozgotowany makaron.

Tae-hyung zamienił się w sopel lodu. Zobojętniał i wyblakł jak stara, papierowa fotografia i prawie się nie odzywał. Jedynie wyzwiska były jak woda na młyn dla jego języka.

— Głupcze! To ty na pewno przesunąłeś wiadro! — oskarżył go, gdy poddasze zalał deszcz i wycierali obaj podłogę, czym się dało.

Potężna ulewa przeszła nad wsią, bo pora deszczowa zawisła w powietrzu.

— Stało niemalże na środku! Miałem je tak okrążać wiecznie? — zapytał z pretensją, ale nie czekał na odpowiedź. — Tak, być może ja je przesunąłem — przyznał rozzłoszczony wiecznymi wyzwiskami.

Nie pamiętał, czy to był on, ale było mu wszystko jedno. Przecież nie miał pojęcia, po co tu stało.

— Głupiś jak but! — wyzywał dalej Tae-hyung. — Zobacz, co narobiłeś? Cała podłoga teraz napęcznieje!

JK się zirytował. Wyprostował plecy i rzucił ręcznikiem o deski, aż chlupnęło.

— Nie, to nie ja jestem głupi, tylko zazwyczaj dachy są całe, a nie dziurawe i nie stoi pod nimi wiadro o niewiadomym przeznaczeniu — odgryzł się jadowicie.

Tae-hyung zastygł w bezruchu i zatrzymał na nim osądzające spojrzenie.

— Drwisz z mojego domu? — zapytał z roszczeniem. — Taki z ciebie hipokryta? A na Jina mówiłeś...

— Nie. Nie jestem Jinem — zaprzeczył natychmiast JK. — Mówię, że NIE MIAŁEM POJĘCIA, DO CZEGO SŁUŻY WIADRO NA ŚRODKU POKOJU! NIE POWIEDZIAŁEŚ MI! W ogóle ze mną nie rozmawiasz, tylko mną poniewierasz! Ciągle tylko jestem głupi, beznadziejny i do niczego! — zarzucił mu z pretensją. — Naprawdę aż tyle kosztuje jeden pocałunek?

Tae-hyung spojrzał na niego spod byka i zamilkł. Wycierał dalej podłogę. JK miał rację, wiedział o tym, ale go nie przeprosił. Ani myślał.

— Powiedziałem ci, wszystko to sobie zmyśliłeś — burknął.

Zabolało. JK poczuł się jeszcze gorzej. Nawet już na kłótnię nie miał ani siły, ani ochoty.

Kiedy chmury się nieco rozeszły, Tae-hyung zaczął wymyślać rozkazy.

— Dziś skosisz trawnik na drugim podwórku, tylko uważaj na grządki — nakazywał.

Kolejnego dnia przeszedł sam siebie.

— Pozamiatasz stodołę i uporządkujesz narzędzia.

Jeszcze kolejnego wymyślił mycie węża ogrodowego, który miał chyba ze sto metrów, podlewanie ogródka i porządki w spichrzu. Składanie worków na zboże, które były już złożone.

Sam w tym czasie jeździł pod las do stajni Jin-hwanga pomagać przy sianie, a gdy wracał, zaszywał się w Pustku, byle z dala od JK'a. Tylko dym papierosowy, który unosił się znad kamieni, dawał znać, że wciąż żyje.

Istotnie siedział na kamieniach i kotłowało mu się w głowie. Miał wrażenie, że ten dym paruje mu z czaszki, a nie tylko z ust. Nie umiał zrozumieć, co czuje. A czuł obrzydzenie do samego siebie i jednocześnie nie mógł wyzbyć się poczucia, że ten pocałunek w jeziorze był najprzyjemniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek przeżył. Rozmyślał o nim, wędrował wyobraźnią głębiej, odważniej, strasznie go to pociągało, a potem beształ się za to, że o tym myślał. Był przerażony faktem, że usta JK'a smakowały tak dobrze. Przerażony tym, że ich pragnął i tego wszystkiego, o czym myślał. Z nim. Z JK'em. Jego usta, ale teraz już tylko te jego, były wszystkim, czego szukał. Już nie myślał o mężczyznach z gazet. Teraz myślał tylko o nim i był zły na niego jednocześnie. Obarczał go winą za to, że świdruje jego myśli na wylot i jest w zasięgu ręki, a on musiał go trzymać z daleka od siebie. Zawisł w ten sposób nad przepaścią, gdzie każdy ruch, czy to w tę, czy we w tę, miał spowodować, że spadnie z wysoka i się rozbije.

Countryside heart || TaekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz