Rozdział 2

677 57 76
                                    

Pustek.

Sterta, pomyśleć by można, bezdusznych kamieni.

Nie dla Tae-hyunga.

Dla niego te kamienie miały pamięć absolutną. Czuł każdy ich okruch. Każdy odłamek. Znał kształt każdego z nich i odcień szarości, który pasmami kreślił proste okręgi na ich chropowatej powierzchni.

To było miejsce, do którego przynależał. Ono go wybrało i pozwoliło przetrwać. Wtedy i dziś.

Jego dom.

Stary. Przedwojenny. Rozebrany do połowy. Bez dachu i podłogi.

Pustek był kiedyś domem rodzinnym jego babci, ale też miejscem, w którym on sam się „urodził". Mieścił się za drugim podwórkiem prostopadle usytuowanym od drogi dojazdowej do posesji, tuż za bramą na pole i przypominał właściwie jakąś starą zburzoną szopę, bo był tak malutki. W całości pozostała jedynie jedna cała ściana, podczas gdy reszta trzymała się tylko w rogach, dzięki czemu można było wciąż ocenić zarys jego wielkości i kwadratowy kształt. W jednym z rogów rosło dzikie wino, osłaniając przed słońcem rozebrane do połowy trzy ściany.

Tae-hyung leżał na jednej z nich, bo była taka szeroka jak murek na promenadzie, którą widział jedynie w przewodniku dostępnym w bibliotece w sąsiedniej wsi i palił papierosa. Co chwila dym wypełniał jego płuca, kojąc nikotynowy głód, a on wypuszczał go z ust prostym podmuchem z lubością lub puszczał kółka. Czasem chciał się w niego przemienić. Ulecieć do góry i rozpłynąć się w niebieskiej przestrzeni, patrząc na świat z wysoka.

Poprawił plecy na kamieniach.

Ciepłe, nagrzane od słońca masowały mu obolałe od pracy w polu mięśnie, a powieki miał przymknięte, bo jasne, roziskrzone słońcem niebo, pomimo że leżał w cieniu dzikiego wina, raziło go w oczy. Wokoło szumiała pszenica, gdzieś wysoko na niebie kwilił skowronek, a owady bzyczały w trawie, uwijając się ze swoją pracą.

Tae-hyung nie myślał w tej chwili o niczym. Jego umysł był wolny od utrapień, których mu nie brakowało na co dzień, a ciepła pogoda ich nie potęgowała.

Nie lubił deszczu. Od ładnych kilku lat czuł stres, gdy ciemne chmury zbierały się nad jego wsią.

Dach domu, w którym mieszkał z dziadkiem, przeciekał i lada dzień miał im się zawalić na głowę. Jemu pierwszemu, bo spał na poddaszu. Dziadek wciąż się martwił, ale remont był za drogi jak na ich kieszeń, dziadek za stary, a Tae-hyung za młody, aby dali radę naprawić go sami. Właściwie nie wiedział, na co czekali. Chyba właśnie na to, aż spadnie im na głowę podczas którejś ulewy.

I choć odkrywkowa kopalnia węgla brunatnego dająca pracę całej okolicy, która mieściła się jakieś czterdzieści kilometrów stąd i pożerała hektar za hektarem, zbliżając się do jego wsi, ściągała do siebie niemalże każdą chmurę, ratując dach od ulewy, to budziła nowy lęk.

Zabiorą nam dom. Zabiorą pole. Co ja będę robił? Gdzie ja się podzieję? — zadawał sobie w kółko pytania, ale odpowiedzi nie nadchodziły. Nie chciał pracować w kopalni i mieszkać w hotelu pracowniczym. Babcia zawsze mówiła, że to wylęgarnia pijaków.

Dopalił papierosa do końca i podniósł się do siadu. Wrzucił niedopałek do przyniesionego tu dawno temu słoika z wodą i zakręcił pokrywkę.

— Jeszcze pożaru nam tylko brakuje — usłyszał za plecami głos dziadka.

Odwrócił do niego twarzą, ale oczy wbił w ziemię jak dziecko złapane na gorącym uczynku. Dziadek stał w dawnym wejściu do domu, po którym został tylko płaski kamień, imitujący schodek i dwie ściany po bokach sięgające kolan.

Countryside heart || TaekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz