Warszawa, listopad 1941
Stalowe drzwi otworzyły się z rozdzierającym bębenki uszne zgrzytem. Pomieszczenie oświetliło żółtawe światło zawieszonej na suficie pojedynczej żarówki. Bolesne stęki w akompaniamencie szurania ciągniętego po posadzce ciała skutecznie rozproszyły piszczącą ciszę w ciasnym pokoiku.
Dwóch strażników rzuciło więźniem w twarde krzesło i przywiązało ręce do stołu skórzanymi pasami. Jeden z nich splunął na odchodne w skulonego aresztanta, po czym podążył za kolegą, który zdążył już opuścić celę przesłuchań.
Więzień zacisnął z mocą powieki i skupił się na własnym, świszczącym oddechu, aby nie zwariować z paniki, która go ogarniała. W pokoju zapadła głucha cisza. Zza ścian słyszał jęki innych osadzonych. Pociągnął nosem i splunął śliną zmieszaną z krwią z rozciętej wargi, którą podarował mu jeden ze strażników, którzy przywlekli go w to miejsce.
Nie wiadomo, ile czasu minęło, nim stalowe drzwi znów się otworzyły. Więzień drgnął na niespieszny stukot oficerek po kamiennej posadzce. Do celi wdarł się chłód, który przeszył go na wskroś, wskutek czego wzdrygnął się instynktownie.
Aresztant zwiesił głowę na piersi. Nie miał sił, by spojrzeć na nowego kata. Kątem oka dojrzał mundur w znienawidzonym kolorze feldgrau.
Esesman zasiadł na krześle naprzeciw niego i zapalił lampkę, stojącą na biurku. Szelest kartek zagłuszył chrapliwy oddech więźnia. Wkrótce dołączył do niego syk zapalniczki, a następnie głęboki wydech.
– Zygmunt Brzechalski. Urodzony w tysiąc dziewięćset siedemnastym – wyrecytował. – Bezdzietny. Mieszka z rodzicami i... – nagle urwał i zaciągnął się mocniej papierosem – z narzeczoną.
Zyga zesztywniał na wzmiankę o Wioletcie. Bał się, że i ją aresztują, choć dziewczyna nie miała o niczym pojęcia, poza czasem i miejscem akcji. Nie wyjawił jej nazwisk członków grupy, aby ochronić ją przed możliwością ujęcia, gdyby doszło do jego aresztowania.
Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby i ją zabrali i torturowali podczas przesłuchań. Podczas kilkudniowego pobytu tutaj poznał masę skurwysynów, lecz nie natknął się jeszcze na tego najgorszego.
Uniósł wzrok na wysokiego esesmana, którego twarz częściowo skrywał cień czapki ze znienawidzoną czaszką. Ostre rysy typowego Aryjczyka odznaczały się na tle bladej skóry, a efekt albinosa potęgowały szare oczy, który błyszczały w ciemności wraz z rozżarzonym papierosem, który przytknął do ust.
Nie podobało się Zydze to, jak nie spuszczał z niego wzroku. À la drapieżnik czający się do odpowiedniego momentu, aby dopaść swą ofiarę.
Zygmunt zakaszlał, kiedy papierosowy dym uderzył go w twarz. Stęknął, gdyż to tylko pogorszyło ból obolałej klatki piersiowej.
– Co robiłeś na wiadukcie na trasie wylotowej na front wschodni? – Esesman przeszył go przenikliwym spojrzeniem. – Dokładnie o tej samej godzinie, kiedy go zdetonowano?
Zygmunt milczał.
– Oczywiście możemy wykluczyć przechadzkę na grzyby – zadrwił zimno i strzepał popiół do popielniczki. – Tudzież pracę, ponieważ szewc, u którego pracujesz, otwiera dopiero o ósmej po drugiej stronie miasta – wycedził.
Dalej milczał.
– Jak mniemam, jesteś z tych, z których każde słowo trzeba wyciągać siłą? – zgadł i uniósł brew. – Dobra, miejmy to za sobą. Czy to ty dowodziłeś akcją?
Ciche trzeszczenie żarówki stało się nagle kłujące w uszy. Zygmunt skulił się na siedzeniu i odwrócił wzrok na popielniczkę, gdyż nie mógł znieść świdrowania stalowych tęczówek.
CZYTASZ
Szron
Historical FictionJak to jest nienawidzić każdej uncji swojego jestestwa bardziej niż czegokolwiek? Jak to jest nie móc spojrzeć na siebie w lustrze ze świadomością popełnionych przez siebie zbrodni? Jak to jest z uporem trzymać się przeszłości, która wypaliła trwałe...