7. Kakofonia

357 26 0
                                    

Warszawa, listopad 1941

Zyga nie miał pojęcia, ile czasu spędził w tym pozbawionym Boga miejscu. W ciasnej klitce nie było żadnych okien ani zegara, toteż nie miał żadnego punktu odniesienia, jak długo minęło od czasu ostatniego przesłuchania.

Zresztą zegar był zbędny. Najwyraźniej uznano, że dla kogoś tak mało istotnego, jak on nie warto było marnować światła, toteż cały ten czas spędził w zupełnej ciemności.

Niewiedza zabijała go od środka. Zwłaszcza niosąca się za nią bezsilność. Czuł się zawieszony w czasie i przestrzeni.

Nie była mu obca taktyka stosowana przez te sukinsyny. Pragnęli go złamać. Już wcześniej dobiegały do nich plotki, jak łamano tutaj ludzi, jeśli nie fizycznie, to psychicznie.

Wysublimowany rodzaj tortur, który doprowadzał na skraj obłędu.

Skulony leżał w pozycji embrionalnej na lodowatej, wilgotnej posadzce. W połączeniu z listopadowym mrozem w podziemiach stanowiło to groźną mieszankę dla przesłuchiwanych. Dreszcze, jakie raz po raz przeszywały jego ciało, tylko to potwierdzały.

Zmrużonymi oczyma wpatrywał się bezustannie w zarys drzwi. Przed obłędem ratowała go wąska smuga światła, która się zza nich wydobywała. Niekiedy widział przemierzające korytarz oficerki.

Niemal zawsze tuż po tym z cel obok rozlegały się krzyki i jęki agonii.

Drgnął, gdy za drzwiami rozległy się gorączkowe kroki. Chód znacząco różnił się od tego, jakim poruszali się strażnicy i oficerowie.

To oznaczało, że coś się działo.

Usłyszał zgrzyt otwieranych drzwi tuż obok jego celi. Następnie zapanowała dołująca cisza.

Zaklął pod nosem i zacisnął pięści. Gdy po otwarciu drzwi nie było słychać krzyków bądź smagania batem, każdy z przesłuchiwanych wiedział, co się działo.

Kolejny zginął.

– Już niedługo – szeptał pod nosem niczym mantrę. – Zapłacą za to. Jak nie tutaj, to w piekle.

Kolejna para kroków, tym razem powolniejszych. Wynosili ciało.

Mocniej zacisnął pięści, czego od razu pożałował. Obolałe mięśnie po torturach ponownie odezwały się palącym bólem, jakby rozrywano mu stawy.

Podczas ostatniego przesłuchania Szron z bezduszną precyzją à la zawodowy kat zadawał ciosy tak, aby te bolały najmocniej przy najmniejszym wysiłku z jego strony. Podświadomie jednak czuł, że tym razem esesmanowi nie chodziło o stworzenie z niego swojego worka treningowego. Gdyby tak było, byłby cały we krwi.

Mimo to za każdym razem, gdy próbował wstać, palący ból nerek zwalał go z nóg. Odrętwiałe wskutek pęt nadgarstki odmawiały posłuszeństwa, a skopane ścięgna Achillesa były ostatnim gwoździem do trumny jego ucieczki.

Zresztą do takowej i tak by nie doszło. Sam budynek, jak i ulica, na której się znajdował, były jednym z najbardziej strzeżonych miejsc w całym mieście.

Syknął z bólu i skulił się mocniej. W myślach modlił się do Boga o jakiś cud, który mógłby wybawić go z opresji.

Jak dotąd błagania nie zostały wysłuchane.

Z ciężko bijącym serce przymknął powieki, wsłuchując się w ponurą ciszę, jaka zapanowała po wyniesieniu zwłok. Nagły ucisk zawładnął gardłem mężczyzny.

Wmawiał sobie, że powodem było zimno, które panowało w klitce, ale nie mógł wyjaśnić łez, które strugami spływały po jego wyziębionych policzkach.

SzronOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz