10. Cyrograf

454 22 3
                                    

Warszawa, listopad 1941

– Chciał mnie pan widzieć, Herr Kommandeur. – Cichy głos odezwał się znienacka wśród gwaru wracających z pracy oficerów i jadących drogą automobilów.

Drżące palce, które trzymały przy sinych wargach papierosa, znieruchomiały. Druga dłoń odruchowo podążyła do kabury, w której ciążyła broń.

Nienawidził tych mechanicznych odruchów, które pozbawiały go człowieczeństwa. Nawet jeżeli niejednokrotnie uratowały mu życie. Utwierdzały go w przekonaniu, że nigdy nie zazna spokoju, nawet po zakończeniu wojny zwycięstwem III Rzeszy.

Tryb przetrwania na trwałe wrył się w mózg Franza. Szczerze wątpił w to, że po wojnie odnajdzie się w społeczeństwie, prowadząc prozaiczne życie, bez ryzyka wiszącej nad głową śmierci.

– Herr? – Jego adiutant ponowił, tym razem z nutą niepewności.

Franz wyprostował się i zaciągnął po raz ostatni nikotyną. Wyrzuciwszy niedopałek, odwrócił się do młokosa, który stał po drugiej stronie samochodu.

By jego adiutant nie dostrzegł w aparycji czy zachowaniu majora niczego podejrzanego, ten schował trzęsące się dłonie do kieszeni skórzanego płaszcza.

– Wsiadaj – rzucił szorstko i wsiadł do samochodu. Głos przeciął powietrze niczym lodowy bicz.

Kątem oka widział, że Schwarz miał problem z otwarciem przymarzniętych drzwi samochodu. Unosząc zirytowany brew, Langer nie czekał, aż wsiądzie i odpalił silnik. Adiutant podskoczył na ostry warkot maszyny.

Franz przewrócił oczami.

Gdy młokos wreszcie uporał się z drzwiami i zapiął pasy, major odjechał spod siedziby SD i SiPo jak najprędzej. Reflektory innych samochodów raziły jego przekrwione oczy, a spadająca z nieba mżawka nie ułatwiała widoczności. Ledwie widział cokolwiek na drodze.

Odziany w skórę płaszcza i cienką warstwę munduru, z trudem powstrzymywał szczękanie zębów i dreszcz, który falami rozprowadzał się po skostniałym ciele mężczyzny. Powoli nagrzewające się auto nie dawało ciepła. W praktyce lodowate powietrze w środku było zaledwie o stopień lub dwa cieplejsze niż na zewnątrz.

Z reguły odpowiadało mu zimno. Ciało przypominało swym stanem jego umysł. Odrętwiały i zimny.

Organizm instynktownie próbował się ogrzać, zmuszając ciało do wysiłku. Niczym nabranie ostatniego głębokiego wdechu przed utonięciem.

Czuł się wtedy... bardziej żywy niż kiedykolwiek.

Pociągnął nosem i kątem oka zerknął na milczącego adiutanta. Siedział sztywno na siedzeniu, ukradkiem wyglądając przez zaparowaną szybę.

Miasto żywych trupów, jak Langer zwykł nazywać Warszawę.

W duchu przyznał mu punkt za pragmatyzm i za to, że nie męczył go głupimi pytaniami, na które i tak major by nie odpowiedział. Zamiast tego cierpliwie czekał, aż dowódca przemówi.

Franz szanował pragmatyków oszczędnych w słowa. Najłatwiej mu się z nimi pracowało.

Więc dlaczego jedyną bliską mu osobą w tym mieście była największa gaduła a przy tym chorobliwy podrywacz? – Nie miał bladego pojęcia.

W zamyśleniu przejechał językiem po górnych zębach. Wydawało mu się, że marnował skryty potencjał.

Lecz im mniej świadków, tym lepiej.

Wygodniej.

Pewniej.

Nawet na ułamek sekundy nie przeszło mu przez myśl, by zaufać młokosowi. Zwłaszcza w tak delikatnej, aczkolwiek niebezpiecznej sprawie.

SzronOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz