Lysander w dalszym ciągu nie chciał zdradzić Jennifer położenia kryjówki. Jechali już taksówką dobre piętnaście minut, a ona zaczynała się denerwować, że nie zdążą przed świtem. Nie chciała spalić się na popiół. Wciąż przemierzali ulice Chicago. Gdzieniegdzie nawet mijali pojedyncze samochody. Jeśli nie zdążą, to… Jej umysł zaczynały wypełniać czarne scenariusze. Naprawdę zaczynała się bać.
- Szybciej, błagam – jęknęła, zwracając na siebie uwagę chłopaka, aż odwrócił się do niej z niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Zdążymy – powiedział tylko. Kiwnęła głową, chciałaby mu wierzyć. Na zewnątrz robiło się coraz bardziej jasno. Nie podobało jej się to. Bardzo. – Mike, pośpiesz się, do jasnej cholery! – To rzucił w stronę kierowcy, który posłuchał i rzeczywiście dodał gazu.
Jennifer była zbyt spanikowana, żeby wyrzucić chłopakowi to, że tak po prostu rozkazywał temu mężczyźnie. Zacisnęła dłonie na klamce, które zrobiły się już mokre. Panicznie bała się słońca i nic nie mogła na to poradzić. To nie była jej wina, wiedziała o tym, ale i tak miała potem wyrzuty sumienia, ilekroć wpadała w taką panikę. Przestało ją obchodzić, gdzie jechali. Miała to gdzieś. Jedyne, o czym marzyła, to znaleźć się gdzieś w ciemnym miejscu.
- Jennie, wyluzuj, niedługo będziemy. Serio – ledwo dotarł do niej głos Lysandra.
- Mam nadzieję – wymamrotała. Oddech zaczynał jej przyśpieszać. Chłopak chyba się w końcu zorientował, że coś było z nią bardzo nie tak, bo się rozpiął i bezceremonialnie przeszedł do niej na tylne siedzenia. Objął ją ramieniem. Wbrew jej woli zrobiło jej się gorąco.
- Wow, Jennifer, wszystko gra? – próbowała się skupić na jego głosie, a nie na tej przerażającej myśli, że lada moment będzie wschód słońca, a ona spali się na popiół i zniknie.
- Chcę… Do ciemności – wydusiła z siebie. Kiwnął głową i krzyknął znowu na kierowcę, żeby się pośpieszył.
- Już niedaleko – zapewnił ją, ale ona potrafiła w tym momencie myśleć tylko o swoim strachu.
Kierowca Mike zatrzymał się nagle z piskiem opon. Lysander otworzył drzwi. Jennifer skuliła się w siedzeniu. Nie. Nie ma mowy, nie wyjdzie na zewnątrz. Wyciągnął do niej rękę.
- No chodź. To tylko kilka kroków. Dasz radę – mówił do niej powoli, przekonująco, jak do małego dziecka. Z zaciśniętym gardłem pokręciła głową. Chłopak odsunął się od drzwi i zaczął podskakiwać i machać rękoma. – Widzisz? Nic mi nie jest, a jestem na dworze. Tobie też nic nie będzie. No chodź!
Spojrzała na niego sceptycznie. Faktycznie żył i nie spalił się na popiół. Ostrożnie przesunęła się bliżej drzwi i wystawiła głowę. Lysander nadal tam stał i uśmiechał się do niej zachęcająco. Postawiła nogę na ziemi, potem drugą. Wyprostowała się. W końcu zdecydowała się podejść do chłopaka, ale natychmiast zasłoniła się rękoma i zamknęła oczy. Usłyszała jego westchnięcie. Podszedł do niej i objął ją ramieniem, po czym zaczął prowadzić przed siebie. Chyba skręcili lekko w lewo. Rozległo się skrzypienie. Miała to okropne wrażenie, że jej skóra zaczynała skwierczeć od promieni słonecznych. Potem nagle chłopak się zatrzymał i ją puścił.
- Możesz otworzyć oczy. Jesteśmy na miejscu.
Jennifer posłuchała go, aczkolwiek niechętnie. Znajdowała się w jakimś pustym przedsionku, gdzie panował półmrok, bo nie było tutaj żadnych lamp, ani okien. Odetchnęła z ulgą, uspokoiwszy się znacznie. Była bezpieczna. Jedyne światło, w dodatku sztuczne, dochodziło z dziury na schody prowadzące w dół. Gdy się upewniła, że panika jej minęła, odwróciła się gwałtownie do chłopaka, dopadając do niego i łapiąc za płaszcz.
CZYTASZ
W poszukiwaniu korzeni
FantasyJennifer Lindsay przyjeżdża do Chicago i zamieszkuje u rodziny swojego najlepszego przyjaciela, Lysandra, którego nie widziała od dziesięciu lat, kiedy to rozstali się nagle w Japonii. Dziewczyna ma tylko jeden cel: zrobić swoją własną, małą armię...