Albert i platończyk

33 0 0
                                    


W czasie studiów podejmowałem różne decyzje. Jedna goniła drugą i czasem były mocno nieprzewidywalne. Dostałem się na zaoczne studia prawnicze ale równolegle zapisałem się na dzienne studia polonistyczne tylko na pierwszy rok i tylko po to, żeby dostać wizę studencką J-1 do USA. Jak się później okazało wiza była przez konsulat jednakowo chętnie udzielana studentom zaocznym :) Po kilku miesiącach w Stanach (czerwiec- październik) kolejną z decyzji była wyprowadzka z domu w wieku 20 lat do miasta niepowiązanego w ogóle z moimi studiami tylko dlatego, żeby zamieszkać z moim przyjacielem, który dostał się na inny uniwersytet i kierunek. Od połowy podstawówki robiliśmy wszystko razem. Bardzo cenię go jako człowieka i jestem bardzo wdzięczny, że dane nam było przejść wspólnie przez wiele fajnych zdarzeń.

To był ciekawy czas dla mnie. 

Można śmiało powiedzieć, że pół roku po powrocie ze Stanów przebimbałem, nie licząc zjazdów na zaocznych studiach prawa. Odbywały się one raz w miesiącu i trwały przez cały weekend. W pozostałym czasie żyłem z pieniędzy zarobionych w USA, których starczyło na pół roku właśnie.

Dni mijały mi na śpiewaniu i graniu piosenek na gitarze. Układaniu tekstów i melodii do różnych kawałków. To była taka pozostałość bo czasach licealnych, kiedy mieliśmy kapelę rockową. Słuchałem też dużo muzyki. 

Poza tym piłem często piwo, paliłem papierosy i kolekcjonowałem prasę w stylu Playboy, CKM. Dobrze, że nie było wtedy szybkiego Internetu.

Ćwiczyłem Capoeira.

Dużo czytałem, a konkretnie dużo książek zaczynałem :)

Kiedy mój przyjaciel wracał z zajęć na uniwerku to szliśmy do baru mlecznego niedaleko dworca PKP na obiad z żulami:) No dobrze, żeby być precyzyjnym - było tam też trochę studentów, podróżnych i zwykłych zjadaczy chleba, ale towarzystwo kloszardów zapadło mi mocniej w pamięć ;)

Kilka razy w tygodniu chodziliśmy na treningi Capoeira, w których miałem bardzo fajne postępy.
Kondycyjnie i akrobatycznie miałem w sobie coś z "natural born sportsman", taki naturalny talent i dryg do aktywności fizycznej.

Knuliśmy jak otworzyć własny biznes.

Próbowaliśmy swoich sił we własnej działalności pseudogosporczej. Pisaliśmy przedsiębiorcom wnioski o dotacje unijne nie mając założonej firmy i było jeszcze kilka innych wątków ale również bez spektakularnych osiągnięć. Wierzę jednak, że były to doświadczenia na wagę złota.

Co ciekawe mój przyjaciel odniósł potem spory sukces w biznesie ale dopiero wtedy kiedy nasze zawodowe drogi się rozeszły. Mam nadzieję, że to tylko zbieg okoliczności... A mówiąc poważnie, to osiągnął to po kilku różnych próbach i przedsięwzięciach dzięki swojej przedsiębiorczości, wytrwałości, ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeniach. Ale to już wątek na jego książkę :)

Po pewnym czasie zacząłem pracę na umowę zlecenie w branży telekomunikacyjnej. Była to aktywna sprzedaż usług dla firm. Samodzielne poszukiwanie kontaktów, dzwonienie do właścicieli, umawianie spotkań i wizyty sprzedażowe. Nie było jednak z tego kokosów ale nie przeczuwałem, że po pewnym czasie będę musiał wrócić do rodzinnego domu na kilka miesięcy. Próbowałem jeszcze sprzedawać telefony ale bez większego sukcesu. Ale nie ubiegajmy zdarzeń...

W międzyczasie, żyjąc beztrosko zacząłem trochę pisać. 

Powstał między innymi tekst o kopule i niewiernych. Powstało trochę tzw. strumieni świadomości i innych mini-dzieł. Pośród nich napisałem opowiadanie o młodym mężczyźnie, który miał ogromne szczęście posiadania swojego mentora - Alberta. To było takie moje ciche marzenie, bo nie miałem takiej osoby. Oczywiście był mój tata, który zawsze był obecny w moim życiu i ceniłem go za wiele rzeczy.  W dalszej rodzinie byli wujkowie, z których zdaniem się liczyłem, ale nie miałem takiego zaufanego mentora.

Po kilku rozdziałach nie miałem już pomysłu jak rozwijać to opowiadanie (wtedy byłem przekonany, że pisałem książkę).

Pamiętam, że moje kolejne wprawki dałem do przeczytania mojemu przyjacielowi i bardzo mu się spodobały. Zachęcał mnie, żebym pisał dalej ale skończyła mi się wena...

Tekst, o którym wspominałem wyżej, a który pokazałem mu kiedyś był o nietypowym platończyku. Zaczynał się od rozterek faceta, który wspominał swoją pierwszą miłość. Podmiot liryczny był narratorem i przeżywał srogie katusze obserwując jak po wielu latach kobieta, w której się kiedyś zakochał ułożyła sobie życie w małżeństwie z innym człowiekiem. 

Nasz platończyk wspominał dawne uniesienia i dręczył się tym, że chciałby móc chociaż leżeć w ciemności pod ich łóżkiem, byle być blisko niej i czuć jej obecność. Po kilku rozdziałach okazywało się, że stało się tak dlatego, że postanowił zostać księdzem.

Nie wiem czemu stosowałem takie zabiegi i czemu stworzyłem tego typu historię. W tym czasie miałem narzeczoną i fajnie nam się układało. 

Nie szukałem innych wrażeń miłosnych. Jednak taka dziwna tęsknota zawsze była w moim sercu. Tęsknota za taką platoniczną miłością. Nie umiem tego wytłumaczyć. W tym akurat przypadku chodziło o miłość nieszczęśliwą ale ja wierzyłem też w bardziej radosną jej wersję.

Pamiętam, że pod koniec czasów licealnych kiedy byłem w stałym związku, miałem też taką przyjaciółkę. Była nieco młodsza ode mnie. Za wszelką cenę chciałem udowodnić, że przyjaźń pomiędzy mężczyzną a kobietą jest możliwa. Często rozmawialiśmy o tym ze sobą. To było bardzo ciekawe doświadczenie bo przyjaźniliśmy się dobrych kilka lat równolegle z moim związkiem. Trwało to gdzieś do połowy studiów.

Wiele razy byłem u niej w pokoju, graliśmy i śpiewaliśmy piosenki. Rozmawialiśmy. Dzwoniliśmy do siebie i pisaliśmy listy i maile. Pamiętam, że co najmniej kilka osób mniej lub bardziej wytrwale dawało nam do zrozumienia, że to jest nie w porządku ale ja wiedziałem swoje.

Dość, że przez te lata nie doszło między nami do niczego zdrożnego i nie pocałowałem jej w nic - nawet w rękę. Nie wiem czy była w typie większości facetów (co jest pewnie niemożliwe) ale była obiektywnie bardzo ładna, a subiektywnie dodatkowo zgrabna i powabna. Kiedy się poznaliśmy miała siedemnaście lat i taką dziewczęcą radość w sobie i... taki super nawyk przytulania mnie na powitanie a zwłaszcza na pożegnanie. Była bardzo wdzięczna, ponętna i śliczna. Momentami rozkoszna. Bardzo naturalna i urzekająca. Ufna a może nawet łatwowierna ale oboje żyliśmy ideałami.

Jak sobie o tym pomyślę to było w tym coś z takiej szlachetności i rycerskości, że nie sięgnąłem po więcej... a może nie sięgnąłem po mniej...

Pamiętam, że w wyniku mojej decyzji odsunąłem ją od siebie. Także dla jej dobra.

Czy to była przyjaźń czy może kochanie?

A jeśli kochanie, to czy platoniczne?

Według Platona miłość wzniosła była kolejnym poziomem ponad miłością zmysłową ale nie była jej pozbawiona. To nie są zbiory rozłączne...

Czy ja zawsze muszę poszukiwać takiej platonicznej miłości?

A może to tylko ukrywanie przeze mnie podskórnej pożądliwości i oszukiwanie siebie samego?

Przemyślenia umiłowaneWhere stories live. Discover now