Rozdział 21

79 8 11
                                    

Maja

Mam mieszane uczucia od kilku dni. Z jednej strony świetnie się bawiłam z Marcinem, z drugiej obawiam się tej jego rozmowy. Z czym on chce wyskoczyć? Mam nadzieję, że nie będzie to żadne wyznanie, jest za wcześnie! A może nie jest?

Nie wyobrażam też sobie wspólnego mieszkania, ani innych poważnych kroków. Czy nie możemy zostawić wszystkiego tak, jak jest i żyć dalej? Na zwierzenia mu się zebrało... Zgodziłam się, bo widziałam jak mu zależy na tym spotkaniu. To chyba najbardziej mnie przeraża!

Nie mogę tyle dumać, bo i tak nic nie wymyślę. Tylko niepotrzebnie się nakręcam, snując jakieś domysły. Trzeba czekać do soboty i już. Załatwiłam nawet opiekę nad psami. Eliza przyjedzie do mnie na noc, by zająć się nimi. Kosztowało mnie to butelkę wina. Jakoś przeżyję.

Kiedy przychodzi sobota siedzę jak na szpilkach. Posprzątałam już całe mieszkanie, zrobiłam zakupy, żeby Lizka nie padła z głodu, wyszłam z psami, teraz czekam na informację o której mam być u Marcina. Torbę mam już spakowaną, choć długo się wahałam jakie wziąć ciuchy, bo nie wiem co on kombinuje. Ostatecznie wzięłam coś na różne okoliczności.

Koło szesnastej przychodzi wiadomość. Od niego! W końcu.

MARCIN

Maja, przepraszam, ale muszę odwołać dzisiejsze spotkanie. Choroba pokrzyżowała mi szyki.

Do wiadomości jest dołączone zdjęcie termometru, na wyświetlaczu ponad trzydzieści osiem stopni. No pięknie!

MAJA

Jak się czujesz? Potrzebujesz czegoś?

MARCIN

Dzięki, radzę sobie. Zobaczymy się za parę dni.

MAJA

Kuruj się.

Cholera jasna! Akurat dziś musiało go zebrać! Znów mam czekać kilka dni, żeby się dowiedzieć co to za poważna rozmowa. Do tego żal mi go, że choruje sam... Chyba, że symuluje?

Dzwonię do Elizy, by odwołać jej przyjście, wyjaśniam sytuację.

Chodzę po mieszkaniu w tą i z powrotem. Zaraz mnie tu rozniesie! Co robić, co robić? Mogłabym popracować, zabrać się gdzieś z psami, ale wiem, że i tak myślami byłabym gdzie indziej...

Jak miałam kryzys podczas feralnego spotkania z Konradem, to Marcin się nie wahał, tylko wsiadł do samochodu, by uratować mnie z opresji. Może też powinnam się ruszyć i go wesprzeć? Przecież nie przenosi dżumy czy cholery. To pewnie zwykłe przeziębienie, a ja przez bieganie mam niezłą odporność.

Biorę Teklę oraz Gucia na szybkie wyjście, zamawiam w knajpce obok dużą porcję rosołu na wynos i postanawiam odwiedzić kuracjusza. Ubieram błękitną bawełnianą sukienkę z krótkim rękawem, jest do połowy uda. Białe tenisówki, torebka, lekki makijaż, włosy rozpuszczone i w drogę. Pakuję jeszcze sok malinowy od mojej babci. Zawsze powtarza, że na chorobę to rosołek, herbata z cytryną, malinami albo miodem plus koc.

Po drodze odbieram zamówioną zupę i zahaczam o warzywniak. Kupuję trochę cytrusów, maliny, borówki, następnie jadę pod dom Marcina.

***

Parkuję na chodniku koło szóstej. Wyciągam z bagażnika papierową torbę z rosołem oraz owocami, staję pod drzwiami, pukam. Otwiera po chwili ubrany w szare spodnie dresowe i biały T-shirt. Na twarzy ma kilkudniowy zarost, wcześniej zawsze był gładko ogolony.

– Witaj pacjencie. – Mijam go w drzwiach, wchodząc do przedpokoju. – Postanowiłam wpaść z porcją witamin. – Odwracam się do niego przodem, dalej stoi z ręką na klamce, powoli zamyka drzwi i patrzy zmieszany. – Mam nadzieję, że mnie nie zarazisz.

– Majka, to nie jest najlepszy moment. – Unika mojego wzroku.

O co tu chodzi?

– Nie muszę zostawać, jeśli przeszkadzam, zostawię ci tylko zakupy.

– Mogłaś dać znać, że przyjedziesz...

To mi się udała niespodzianka.

– Przeszkadzam ci w czymś? – Zaczynam analizować. Nie wygląda w sumie na chorego. – Boże... Nie jesteś sam... Ty nie jesteś tu sam...

Co ja sobie myślałam!?

– Nie jestem sam... – Zerka za mnie. Stoję teraz przodem do niego, tyłem do reszty domu i czuję, że ktoś jest za mną.

Ja pierdole! Jednak wszyscy faceci to świnie!

Właśnie cały mój entuzjazm uciekł w pizdu! Jak mam się niby zachować? Stoję z tym głupim rosołem jak debilka, a za mną jest towarzyszka faceta, na którym jeszcze przed chwilą tak bardzo mi zależało. Marcin przenosi na mnie wzrok, w końcu patrzy mi w oczy, ale nie wydaje się wystraszony, że jego występek się wydał. Nie wiem co w nich widzę. Rezygnację?

Mam ochotę go walnąć, krzyczeć, zrobić awanturę, ale zanim zdążę się odezwać czy ruszyć, za mną rozlega się cichy cienki głosik.

– Kto to jest, tatusiu?

Tatusiu. Tatusiu... TATUSIU!?!?

Pan i Pani M.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz