¹ Idziemy i mówimy, że bierzemy ślub.

309 20 14
                                    

Praca policjanta była uważana za niebezpieczną na całym świecie, jednak w Los Santos samo przebywanie w tym mieście bywało wystarczająco niebezpieczne. Każdy mieszkaniec tego miasta przekonywał się o tym za każdym razem, gdy tylko odwiedzał szpital. Oprócz opatrywanych policjantów i kryminalistów zawsze było tam pełno zwykłych ludzi, którzy po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.

Z przepełnionego szpitala, w którym braki kadrowe były tak duże, że ktokolwiek z doświadczeniem medycznym był przyjmowany od ręki, wychodził właśnie Gregory Montanha, sprawdzając przy tym telefon. Miał jedno nieodebrane połączenie od kogoś, z kim nie wymienił więcej niż dwa słowa przez ostatnie dwa miesiące.

Gregory wybrał numer Erwina i zszedł na parking szpitala, szukając swojego samochodu. Nie musiał czekać długo na odpowiedź, Erwin odebrał już po pierwszym sygnale.

— Halo, dzień dobry, dzwoniłeś?

Cześć, tak, słuchaj, Grzesiek, ja mam taki, kurwa, master plan, człowieku... — Gregory mimowolnie uśmiechnął się, słysząc podekscytowany głos Erwina. Z tyłu głowy miał taką myśl, że to nie jest dobry znak i prawdopodobnie ten cały jego plan nie był do końca legalny, jednak jego ciekawość była silniejsza od rozsądku.

— Master plan?

Ale po kasę! Po kasę tylko... — Gregory westchnął. Oczywiście, że pieniądze, u niego zawsze chodziło o pieniądze.

— Dobra?

Musimy się... — Erwin przerwał, śmiejąc się. Uspokojenie się zajęło mu kilka sekund, podczas których Gregory zastanowił się, czy na pewno nie zostanie porwany i zamieniony w klauna. — Słuchaj, dawaj ekspresowo na dach, nie będziesz musiał na mnie czekać. Tylko przyjedź, dobra?.

— Dobra, już jadę.

Nie skończył jeszcze mówić, a połączenie już zostało zakończone. Gregory wpatrywał się jeszcze chwilę w telefon, jakby urządzenie miało mu przepowiedzieć przyszłość, po czym wzruszył ramionami i wsiadł do swojego samochodu.

Ulice Los Santos był prawie puste - nie było to nic dziwnego, po godzinie szczytu, gdy zapracowani obywatele wracali do domu, znaczna większość wybierała własne cztery ściany niż szansę na zostanie ofiarą przestępstwa. Najcichsza pora dnia; cisza przed burzą, jaką była noc.

Pod budynkiem, którego dach był miejscem wręcz kultowym, stał już jakiś samochód - zgodnie z zapowiedzią, gdy Gregory wszedł na dach, zastał uśmiechniętego od ucha do ucha Erwina, odjebanego jak szczur na otwarcie kanału.

Czerwony płaszcz idealnie pasował do jego sylwetki i charakteru, a Gregory podziękował sobie w duchu, że zdecydował się nie przebierać w mundur policyjny jeszcze w szpitalu. Erwin też to zauważył, bo zrobił zdziwioną minę i spojrzał na niego znad okularów przeciwsłonecznych, żeby mu się przyjrzeć.

— Ale styluwa, kurwa, co jest? — Erwin przeskanował go wzrokiem, jakby nie wierzył, że Gregory ma jakiekolwiek ubrania poza mundurem.

Nie miał ich dużo, ale jakieś miał.

— Nieźle, co? Można po cywilnemu raz na ruski rok. — Erwin pokiwał głową na zgodę, po czym dźgnął go palcem w pierś.

— Czyli nie masz bodycama? — zapytał niewinnie, chociaż przekaz był jasny - nie ufał mu na tyle, żeby mieć pewność co do poufności ich spotkania. Albo chciał przedyskutować coś nie do końca legalnego, co również sprowadzało się do punktu pierwszego. Ewentualnie obydwa, ale i tak wychodziło na jedno.

Z Erwinem zawsze chodziło o jedno.

— No, nie mam — przyznał i rozłożył ręce, na co Erwin skinął głową z zadowoleniem.

róż to odcień czerwieni | morwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz