VIII. Wytchnienie

1K 47 14
                                    

Grudzień 2018 r., Chicago, Illinois. 

Wściekle migające lampki na dwumetrowej choince sprawiały, że moja głowa pulsowała z bólu. Rockin' Around the Christmas Tree unosząca się w powietrzu jeszcze bardziej potęgowała mój dyskomfort, do tego stopnia, że siłą powstrzymywałam się, aby nie zacząć wyrywać sobie włosów z głowy. Wzięłam porządnego łyka whisky, który przepalił na wylot moje gardło, ale chociaż na chwilę wyciszył bodźce zewnętrze. Z grymasem na twarzy próbowałam nie wiercić się na kanapie jak wiewiórka ze wścieklizną, ale było to praktycznie niewykonalne, biorąc pod uwagę fakt, że od dwudziestu czterech godzin byłam czysta. Miałam nadzieję, że chociaż na chwilę alkohol uspokoi głód, ale nic bardziej mylnego. Jeszcze bardziej odchodziłam od zmysłów. 

Musiałam zgodzić się na tę pieprzoną wigilię u Cartera, aby nie wzbudzać podejrzeń, że coś jest u mnie nie tak. Nie to, że nie lubiłam świąt ale po tym wszystkim co się wydarzyło, ostatnie na co miałam ochotę to śpiewać wesołe piosenki i udawać, że wcale zaraz nie dostane zjazdu po narkotykach. Na szczęście przez ostatnią godzinę nie dostrzegłam żadnych podejrzliwych spojrzeń przyjaciół, więc kilogramowa maska makijażu spełniła swoją rolę. Nie mogłam powiedzieć, że atmosfera nie była przyjemna, ponieważ Nora razem z Carterem zadbali o każdy szczegół. Pięknie przystrojony stół, pokryty krwistoczerwonym obrusem, rozpalony kominek i światełka na oknach, które spływając w dół tworzyły magiczną kurtynę. Każdy z nas miał na sobie obrzydliwy, świąteczny sweter, który na swój sposób był przeuroczy. Jedynym warunkiem Marcusa, żeby go ubrał było to, aby jego sweter był niebieski, ponieważ wtedy podkreślał mu kolor oczu. Jednak wyszyte pstrokate renifery i bombki przyćmiewały kolor swetra, toteż chłopak siedział z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy, co najmniej jakby wysmarował się gównem. Piękny widok. 

Siedzieliśmy wokół kominka, a Marcus był w połowie opowiadania swojej historii ze studiów jak to kolejna profesor się na niego uwzięła i nie chciała zaliczyć mu przedmiotu, kiedy Carter zeskoczył ze schodów ubrany w kombinezon narciarski. 

-Konkurs na najlepszego bałwana uważam za otwarty! -wrzasnął, rzucając na stolik kawowy trzy pary ocieplanych rękawic. 

Prawie zachłysnęłam się własną śliną, ponieważ chłopak wyglądał jak ludzik Michelin, który był znanym logiem opon. 

-Przebieramy się za bałwany? -zapytał Marc, unosząc wysoko brwi. 

-Co? -skrzywił się Carter. - Lepimy bałwany, bałwanie. 

-To dlaczego tak wyglądasz? -parsknął Ortega, a ja zacisnęłam usta w cienką linię, aby nie wybuchnąć głupim rechotem. 

Blondyn w odpowiedzi wystawił środkowy palec, po czym podbiegł do mnie niczym wielka kula śnieżna i wyrwał z ręki drinka. Na nic zdały się moje okrzyki protestu, kiedy chłopak jednym łykiem opróżnił do dna szklankę, przetarł usta rękawem i odstawił z hukiem szkło na stolik. 

-Niech zacznie się rzeź! -zawył, niczym wódz Sparty przed ostatecznym pojedynkiem pod Termopilami. 

Spojrzeliśmy po sobie we trójkę. Nora zastygła bez ruchu, a Marc wyglądał jakby miał zaraz położyć się na ziemi i popłakać ze śmiechu. Ja byłam gdzieś pomiędzy. 

-Oszalał -wyszeptałam. 

-Jestem w parze z Ari -oznajmił Carter, który stał w pełni gotowości przy drzwiach prowadzących na ośnieżony taras. -Ruszcie dupska. Za każdą minutę ociągania będę was nacierał śniegiem! -zarechotał złowieszczo i wybiegł na ogród. 

Jak na zawołanie podskoczyliśmy na równe nogi. Nora opróżniła szybko drinka, a Marcus pobiegł do korytarza po kurtki i buty. Wracając, o mało nie wylądował twarzą na ziemi, potykając się o różowy szalik Nory, który plątał mu się pod nogami. 

Cursed moonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz