XX. Perspektywa szmaragdowych oczu

982 57 7
                                    

Listopad 2018 r., Princeton, Illinois. 

ARES 

Słońce ustępowało księżycowi, pozostawiając po sobie różowo-pomarańczową łunę na horyzoncie. Ciepły blask zalewał zaniedbany ogród oraz drewnianą chatę, która w tym świetle wyglądała na świeżo odmalowaną. Za kilka minut wszystko wokół mnie miała pochłonąć głęboka ciemność. Pierwszy raz widziałem to miejsce bez jaśniejących gwiazd na niebie. 

Pchnąłem furtkę, która na przywitanie zaskrzypiała, a echo poniosło dźwięk dalej w las. Gałęzie łamały się pod moimi butami, zmarznięta trawa ocierała się o moje nogi sprawiając wrażenie jakby delikatne muśnięcia palców chciały mnie zatrzymać. Zacisnąłem dłonie w pięści ukryte w kieszeniach kurtki i uniosłem głowę. Jedno z okien podświetlało słabe światło, dochodzące z głębi domu. Wszystko mnie mrowiło. Skóra piekła, a każdy mięsień naciągał się w skurczu. Telefon w kieszeni spodni zdawał się płonąć. Ostatkami sił zapierałem się, aby po niego nie sięgnąć i nie zadzwonić do niej. Powiedzieć, aby zawróciła. Aby uciekała jak najdalej tylko może. Aby mi wybaczyła. 

Nie zarejestrowałem dalszej drogi przez ogród. Nie pamiętałem momentu wchodzenia po starych schodach. Nagle stanąłem przed drzwiami, a ręka zatrzymała się na lodowatej klamce. 

Gdy przekroczę ten próg, nie będzie odwrotu. 

Kawa. Pierwsze co poczułem gdy pchnąłem drzwi, był zapach świeżo palonej kawy. Ciepło domu oraz intensywna woń spowodowała, że zakręciło mi się w głowie. Pomrugałem powiekami, odpędzając otępienie i zamknąłem za sobą drzwi. 

-No w końcu. Już myślałem, że zrezygnowałeś -z kuchni dobiegł mnie chropowaty głos, na który moje ciało zareagowało automatycznie. Spiąłem się, czekając na cios. 

Spojrzałem na masywny stół, przy którym miejsce zajął Caspian. Rozparł się wygonie na krześle, popijając jak gdyby nic kawę, a w wolnej dłoni obracał ząbkowany nóż. Jego ulubiony. 

-A miałem taką możliwość? -mruknąłem, rozglądając się po pomieszczeniu. 

Franklin siedział przy wyspie kuchennej, kartkując jakieś papiery. Nawet nie uniósł na mnie wzroku, ani nie zareagował na moją obecność. Po salonie kręciło się przynajmniej troje ludzi Caspiana, ale przez półmrok nie mogłem odgadnąć ich tożsamości. I tak każdy z nich wyglądał praktycznie tak samo. Kaptury na głowach i skórzane, czarne kurtki jakby przed chwilą zsiedli z pieprzonych Harley'ów. 

-Oczywiście, że nie. Już miałem po Ciebie kogoś wysyłać -parsknął Caspian, kiedy stanąłem na przeciwko.

Uniósł wzrok, a ja zacisnąłem szczęki. Dwu kolorowe oczy już od dawna przyćmiewały zielone tęczówki, które tak bardzo chciałem widzieć zamiast nich. Łapałem się na tym, że powoli zapominałem odcień zieleni oraz jej intensywność, a był to jedyny obraz, który pragnąłem pamiętać do końca życia. Zamiast tego widziałem białe oko, które przerażało mnie w dzieciństwie i sprawiało, że stawałem się posłuszny w mniej niż sekundę. Teraz, po tylu latach, podsycało tylko moją złość. Nieraz wyobrażałem sobie jak wbijam w nie ten ząbkowany nóż, który tak bardzo kochał. I tym samym skazuję się na ten widok do końca moich dni. A przecież chciałem tylko zieleni. 

-O czym myślisz? -podjął nagle, przyglądając mi się uważnie. 

-Jak Cię zabić -burknąłem. 

-A coś nowego? -prychnął, siorbiąc kawą. -Nadal się złościsz? Myślałem, że mamy już to przegadane. 

-Przegadane? -warknąłem. -Nie dałeś mi żadnego wyboru. 

Cursed moonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz