Szkielet wampira i czaszka feniksa

153 14 9
                                    

Silnik cadillaca zaryczał, siedząc za kierownicą z drzwiczkami otwartymi po swojej stronie Dean dodał gazu, nie ruszając autem z miejsca i ujął go, Cas uniósł brew, uśmiechając się z założonymi rękami. Blondyn przekręcił kluczyki, wyłączając samochód i wysiadł, książę zabił mu brawo, klapnąwszy dłońmi trzy razy, niby niewiele, lecz stojące za tym uznanie było niepodważalne. Cas był pod wrażeniem.

– Spisałem ten wóz na straty – powiedział. – Niesłusznie, jak widać. Dobra robota, Dean. Chylę czoła.

– Pestka. Masz może inne takie wybrakowane fury?

– Nie – śmiech. – Obawiam się, że na tym koniec. W zamku jest biblioteka, jeśli będziesz się nudził tam możesz przebywać do woli. Nic innego nie mogę ci zaproponować.

– Książki – dłoń Winchestera poklepała bruneta po ramieniu. – Brzmi jak ubaw. Koniecznie to sprawdzę.

To była oczywiście ironia, Dean nie należał do osób, które planując wolny czas stawiały na czytanie – co nie oznaczało również, że nigdy nie miał w rękach książki, bez przesady. Kiedy był młodszy, czytał komiksy. Może gdyby znalazł w bibliotece coś ciekawego, coś naprawdę ciekawego, może wtedy rzeczywiście by to przeczytał. Ostatecznie miał teraz więcej czasu wolnego niż kiedykolwiek. Minąwszy księcia odwrócił głowę w prawo, ku zachodzącemu słońcu, letnie wczesnolipcowe niebo było różowo-fioletowe, jasnożółte u horyzontu. Nie widząc Casa nie mógł zauważyć, że ten obrócił się za nim, obrócił głową za wonią blondyna, ciągnącą się za nim w powietrzu jak słodki aromat za tacą świeżych ciasteczek. Posmutniał, Cas oczywiście. Chociaż śmiał się chwilę wcześniej twarz spochmurniała mu, bo Dean, samym przejściem koło niego i zostawieniem za sobą tego cudownego zapachu przypomniał mu, kim jest. Bestią, która rozszarpałaby go, gdyby straciła kontrolę.

Spojrzał w stronę skrzydła szpitalnego. Zachodzące słońce odbijało się w wysokich oknach.

Louis Hayes leżał w dużej podłużnej sali wysoko, skąd widać było, jak niebo ciemnieje, sam. Poza nim w skrzydle szpitalnym nie było żadnego więcej pacjenta. Choć minęło już trochę czasu, odkąd gwardziści księcia uraczyli go kulką noga wciąż bolała. Wszystko w niej rwało, a on miał niski próg bólu. Opiekowała się nim niska Azjatka o ciemnej cerze i z kruczoczarnymi włosami, L. Tran, informowała plakietka na jej fartuchu.

– Pani T.? – zawołał, oblizawszy wargi. – PANI T.! – poruszył się niecierpliwie na pościeli. – Znowu boli. Potrzebuję zastrzyku. Pani T.! – westchnięcie. – Linda? Na miłość boską. Ten cały pałac to pieprzony żart.

Zapadł zmrok. Zza niewielkich postrzępionych chmur wyłonił się prawie pełny księżyc.

– Pani T.? No nareszcie – Hayes przewrócił oczami, usłyszawszy jak zamykają się drzwi. – Kurewsko mi ta gira dopieprza. Możesz coś na to poradzić ty głupia, głupia babo – dokończył, pod nosem, nie na głos. Podniósł się na łóżku i ku swojemu zaskoczeniu nie zobaczył wcale Lindy Tran, a kogoś... zupełnie innego. Cas stał skryty w cieniu, jego twarz była ledwie widoczna. Louis zmrużył oczy, rozpoznał księcia i nawet jemu, wyjątkowemu idiocie, nie umknęło, że coś jest nie tak. Książę przyszedł do skrzydła szpitalnego w pojedynkę, bez gwardzistów. Trwał w ciemności nieruchomo, jego oczy zdawały się świecić. – Przepraszam? – głowa Louisa pochyliła się do przodu. – O co chodzi, mogę już wrócić do miasta? Mogę stąd wyjść?

Cas postąpił o krok wprzód. Jego oblicze wyłoniło się z cienia, światło księżyca padło na nie i Hayes otworzył oczy szerzej. To nie był książę, to był... potwór. Zmienione w mordercze kły zęby rozepchały mu szczękę, nienaturalnie ją powiększając, deformując, od górnej wargi przez policzek na skroń ciągnęła się zakrwawiona blizna. Drugi sznyt ginął pod włosami po przeciwnej stronie twarzy. Tęczówki błyszczały, bo ich kolor zmienił się z niebieskiego na żółty, doskonale w ciemności widoczny, źrenice zmniejszyły się do dwóch małych punktów. Ruszył ku Hayes'owi szybciej, jego kroki dudniały w pustej sali.

Piękna i Bestia (DESTIEL AU)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz