~Rozdział 11 ~

116 12 20
                                    

- Nie wiem czy to dobry pomysł - Zaprotestowałem po raz kolejny, gdy Liliana usiłowała wyciągnąć mnie z pokoju.

- Masz rację, to nie jest dobry pomysł... On jest wyśmienity! - Blondyna rozweseliła się jeszcze bardziej i mocniej pociągnęła za mój nadgarstek.
Pozwoliłem poprowadzić się na schody, a następnie do dużego, jasnego salonu.

- No, to teraz siadaj i zagraj coś! - Powiedziała wesoło, wskazując na fortepian.
Posłusznie usiadłem na skórzanym taborecie i położyłem palce na klawiaturze instrumentu.

- No dalej! Prooszę.

Więc zacząłem grać. Pozwoliłem muzyce wypełnić cały mój umysł. Myśli płynęły swobodnie, nie zatrzymywałem ich. Pozwoliłem porwać się muzyce w jej sidła. Palce same grały tak bardzo znaną mi melodię. Ostatnio trochę nad nią pracowałem.

Przymknąłem powieki. Pierwsze co zobaczyłem to moje dzieciństwo.

Mały chłopiec, który śmiejąc się biegnie po gorącym piasku wprost na porywające brzegi fale ciepłej wody. Pierwsze rodzinne wakacje - to wtedy mama najwięcej się uśmiechała. Zbieraliśmy razem muszelki i bursztyny, pływaliśmy w morzu razem z tatą oraz kłóciliśmy się kto zje ostatmiego chrupka. Zawsze to ja wygrywałem... Chociaż teraz patrząc, to rodzice po prostu mi go oddawali, wiedząc, że sprawi mi to ogromną radość.

Następnie piąta klasa. Najgorsza.

Nauczycielka języka angielskiego, tak się na mnie uwzięła, że potem miałem koszmary. I zagrożenie.

Następnie trzydniowa wycieczka szkolna. Małe, pięcioosobowe, drewniane domki nad jeziorem w środku lasu. Moja ulubiona wycieczka. Razem z kolagami graliśmy w karty do późnej nocy, pływaliśmy kajakami, śpiewając przeróżne piosenki. Jednego dnia, kiedy siedzieliśmy wszyscy na plaży, nasz ulubiony nauczyciel postanowił wejść z nami do wody. Skończyło się na tym, że przegrał zakład i każdy dostał piątkę z aktywności z chemii.

Potem rodzinne święta. Moja rodzina... Byli chrześcijaninami. Ja jako jedyny jestem ateistą, co nie przeszkadzało mi w miłych, szczęśliwym spędzaniu tych chwil. Każda Wigilia wyglądała tak samo, stół z dwunastoma potrawami i jednym miejscem wolnym, ozdobiona kolorowymi lampkami i przeróżnymi bombkami choinka i rodzina, rozmawiająca i śmiejąca się. Ja wtedy zwykle jadłem moją ulubioną pizzę i śmiałem się z opowieści cioci. Potem były prezenty, ja dostawałem słodycze, chociaż zawsze z trudem je przyjmowałem. Wieczorem wychodziliśmy na zewnątrz i urządzaliśmy pojedynek na śnieżki.
Ten dzień mijał mi podobnie, do reszty mojej rodziny, tyle że ja ubierałem się całkowicie normalnie, w ulubioną bluzę, a nie koszulę, nie modliłem się i nie siedziałem z nimi przy stole. Jadalnie mieliśmy połączona z salonem, stół stał za kanapą, więc miałem z nij idealny widok na rodzinę oraz reszte pomieszczenia.

Po tym grana przeze mnie melodia zmieniła się. Nie gwałtownie, lecz zmiana była odczuwalna od razu. Nity były bardziej skomplikowane, muzyka była głośniejsza i gwałtownijesza, a palce na klawiszach poruszały się szybciej.

Przechodzimy do memntu mojego porwania. Nie chciałem wracać do tego myślami, więc w skupieniu grałem dalej utwór.

Utrzymywanie tych wspomnień było jednak dla mnie ciężkie. Zatraciłem się ponownie w muzyce, więc i obrazy zaczęły się znowu pojawiać.

Wróciły wspomnienia.

Zimny beton pod gołymi stopami, brudne, szare ściany. Do ścian tych przykute łańcuchy, do łańcuchów me nadgarski. Nogi nagie, teraz związane zbyt ciasno, grubą, szorstką liną. I krwawiąca, przeraźliwie boląca rana. Od lewego ramienia po żebra z prawej strony. Zimna igła, panowie w czarnych garniturach, jeden, niby lekarz i ochroniarze. Ból, potworny ból, strach, lęk. Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem. Miałem w ustach jakiś duży kawałek materiału, zawiązany z tyłu mojej głowy.

Niewolniczy talent | yaoi Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz